Nadia

542 24 2
                                    

No i nadszedł czas na Robert'a. Oto jak go sobie mniej więcej wyobrażam ;-)

 Siedziałam w samochodzie obok Robert'a i patrzyłam w milczeniu przez okno, zastanawiając się jak to możliwe, że w ciągu zaledwie paru dni moje życie tak bardzo się skomplikowało. Dopiero w drodze na urodzinowe przyjęcie odważyłam się zapytać męża dokąd dokładnie jedziemy. I oczywiście jego odpowiedź omal nie zwaliła mnie z nóg. Moje przeczucia okazały się strzałem w dziesiątkę. Miałam jedynie nadzieję, że będę się myliła i nie spotkam tak Jack'a, chociaż w skrytości marzyłam, żeby znów go zobaczyć. Natychmiast jednak przywołałam się do porządku zdając sobie sprawę z zagrożenia jakie ze sobą niosło ponowne spotkanie strażaka. 

-O czym tak myślisz? - Robert pochylił się ku mnie i złapał za podbródek zmuszając mnie bym na niego spojrzała. 

-Tak tylko się zastanawiam, czy Kyle będzie się dobrze czuł w towarzystwie innych dzieci. - Odparłam wymijająco spoglądając kątem oka  na synka śpiącego w foteliku samochodowym na tylnym siedzeniu.

-A ty ciągle tylko o nim. - Burknął mężczyzna pod nosem. - Nic mu nie będzie. Wreszcie dzieciak będzie miał okazję wyszaleć się z innymi jemu podobnymi gówniarzami.

-Nie mów tak o nim. To twój syn. - Oburzyłam się i spojrzałam na niego gniewnie. 

-Wiem o tym, nie musisz mi tego przypominać.- Warknął skupiając wzrok na jeździe. - Ale sama sobie jesteś winna. Cały czas ci powtarzam, że nie jestem gotowy by być ojcem, więc nie miej do mnie pretensji.

-A kiedy niby miałbyś być gotowy? Nie masz przecież dwudziestu lat. - Odparowałam wściekle nie zwracając uwagi na to, że może się wściec. Mówił o swoim synu i jeśli o niego chodziło nie liczyło się dla mnie co mi potem zrobi. W obronie dziecka walczyłam jak lwica mając gdzieś późniejsze konsekwencje.

-Nadia...- Rob spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek, a jego głos brzmiał ostrzegawczo. - Chyba się trochę zapominasz.

-Bo co? Bo mówię prawdę? - zapytałam i dodałam po chwili łagodniejszym tonem. -Rob, nie chcę się kłócić, ale taka jest prawda. Zawsze byłby nie ten czas. Ja też nie byłam zbyt zachwycona, też wolałam żyć tylko we dwoje, ale widocznie tak miało być.

Skłamałam i czułam się z tym tak podle, że sama siebie nienawidziłam. Jedynym pocieszeniem było to, że tylko w ten sposób zyskałam chociaż chwilowy spokój. Bo wiedziałam, że z Robert'em nigdy nie można było być niczego pewnym.

-Poza tym wyobraź sobie go za parę lat. Teraz jest malutki, ale gdy urośnie, stanie się twoją kopią, twoim największym przyjacielem i powiernikiem. Nikt nie będzie tak cię kochał i wierzył w każde twoje słowo jak twój syn. - Ciągnęłam dalej, wykorzystując fakt, że milczał zapatrzony przed siebie. Oczywiście łgałam jak z nut, bo w życiu nie dopuszczę by Kyle wyrósł na takiego tyrana i socjopatę jak jego ojciec. Choćby za cenę własnego życia. I tą przewodnią myśl dał mi nie kto inny jak Jack Carter, mój wybawiciel i Anioł Stróż. 

-Hmmm, może masz rację. W końcu to mój syn, moja krew. Nie pozwolę by wyrósł na jakiegoś płaczliwego mięczaka. Nazwisko Cavendish zobowiązuje. Tak mawiał mój ojciec do mnie, a do niego jego ojciec.- Powiedział w zamyśleniu, jakby już to sobie wyobrażał.

-Właśnie, Kochanie. Masz całkowitą rację- Uśmiechnęłam się z czułością do męża żałując, że był takim skurwysynem. A przecież wcale nie musiał taki być. Nasze małżeństwo, nasza rodzina mogła zupełnie inaczej wyglądać. Moglibyśmy być tacy szczęśliwi, gdyby nie jego podły charakter. 

-No Kotku, jesteśmy na miejscu. -Robert przerwał moje przemyślenia zajeżdżając pod śliczny, biały dom państwa Seville. - Mam nadzieję, że nie przyniesiesz mi wstydu, bo chociaż to tylko urodziny jakiegoś głupiego bachora, jest tu kilka ważnych i bardzo dla mnie znaczących osób.

W skrytości sercaWhere stories live. Discover now