4.

281 59 56
                                    

Stając drugi raz pod drzwiami do „apartamentu" Kapitana, Tony czuł się chyba jeszcze mniej pewnie. Poniekąd wolał niewiadomą, niż świadomość, że w środku czekał na niego upadły bohater z czasów drugiej wojny światowej.

– Jeśli nie chcesz... – zaczęła Carter, ale przerwał jej szybko.

– Daj spokój, ciociu. Przecież nie po to tu jechałem, żeby teraz uciekać z podkulonym ogonem.

To nie była do końca prawda. W rzeczywistości nie miałby nic przeciwko ucieczce. Tym bardziej, że przytłumione odgłosy dobiegające ze środka wcale nie zapowiadały uprzejmej pogadanki z idolem lat dziecięcych. Ale tu nie chodziło o Tony'ego. Nie chodziło nawet o Rogersa, który wydawał się tykającą bombą zegarową, trzymającą w niepewności całą TARCZĘ.

Chodziło o ciocię Peggy, która stała pod drzwiami ze strachem w oczach. Bezradność ją frustrowała. Myśl, że miałaby zostawić wszystko w rękach Tony'ego również. Nie dlatego, że nie wierzyła, że sobie poradzi. Była jedną z nielicznych osób, które uważały Tony'ego za stworzonego do odnoszenia sukcesów. Po prostu czuła opory przed narażaniem go na niebezpieczeństwo.

Odetchnęła głęboko i otworzyła drzwi. Odgłosy dobiegające ze środka przybrały na sile i do reszty przestały się Tony'emu podobać.

Kapitan, a raczej to, co z niego zostało, okładał pięściami worek treningowy. Albo nie przyszło mu do głowy, żeby zabezpieczyć dłonie, albo zwyczajnie go to nie obchodziło. Worek wzmocniony specjalnie tak, aby wytrzymał furię superżołnierza, ociekał krwią – tak jak Rogers ociekał potem.

– Och, Steve, Steve, proszę, przestań! – zawołała Carter, rzucając się w stronę Rogersa. Nim jednak podeszła do niego, on zamarł, zgarbił się i zasłonił tak, jakby bał się na nią choćby spojrzeć.

– Nie, nie, nie, proszę – wymamrotał.

Carter zastygła z wyciągniętymi dłońmi. Tony nawet nie potrafił sobie wyobrazić, jak rozpaczliwie musiała chcieć przytulić ukochanego, który teraz wyglądał tak, jakby był jej synem. Z cichutkim westchnieniem i łzami w oczach opuściła ręce, wyraźnie walcząc sama ze sobą. Goose ocierał się o jej nogi, mrucząc pocieszająco.

– Steve, chciałam tylko...

– Nie dam rady.

– To nic wielkiego. Po prostu...

– Ciociu – przerwał jej Tony. Rogers zadrżał, słysząc obcy głos, ale wciąż stał do nich tyłem, zbyt przerażony, by zmierzyć się z Carter. Do cholery, pieprzyć Rogersa! Może obecność Tony'ego nie zdoła pomóc mu stanąć na nogi. Ale na pewno pomoże Peggy Carter. – Możesz iść. Goose się mną zaopiekuje.

Nie miał pewności, czy kot rzeczywiście będzie chciał współpracować. Teraz siedział między Carter a Rogersem i gniewnie wywijał obonem na boki. Najwyraźniej jednak Carter uznała, że Goose to doskonały opiekun, bo otarła oczy i spojrzała na Tony'ego z wdzięcznością.

– Będę po drugiej stronie drzwi. Wystarczy, że zapukasz.

To powiedziawszy, wyszła, z trudem powstrzymując się przed obejrzeniem przez ramię.

Ledwie drzwi się za nią zatrzasnęły, Rogers zerknął na Tony'ego.

– Pewnie myślisz, że jestem żałosny.

– Myślę, że jesteś brudny i powinieneś się umyć. I może ogolić. To pewnie dobrze by ci zrobiło.

Uśmiechnął się krzywo.

– Nie dają mi ostrych narzędzi.

Nagle minimalizm wystroju, graniczący niemal z ascetyzmem, nabrał zupełnie innego znaczenia. Rogers wymamrotał pod nosem nieskładne przeprosiny, odepchnął się od worka i ruszył w stronę drzwi, za którymi zapewne znajdowała się łazienka. Właściwie Tony nie spodziewał się, że jego sugestia spotka się z takim posłuchem. Skłamałby jednak, gdyby powiedział, że odgłos wody lejącej się pod prysznicem nie przyniósł mu ulgi.

Kres samotnościWhere stories live. Discover now