7.

339 62 74
                                    

– Za każdym razem, gdy się tak krzywisz, zaczynam myśleć, że mój nowy antyperspirant wcale nie jest tak dobry, jak twierdziła etykietka. Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? – dręczył go Rhodey, polewając swoją stertę naleśników obfitą ilością syropu klonowego. Po chwili namysłu dodał na szczycie kopułę z bitej śmietany i przyozdobił całość borówkami. – Nawet, gdyby chodziło o to, że brzydko pachnę, stary, wiesz, że nie musisz się krępować, nie?

Miał powody, by się martwić. Tony mierzył się ostatnio z problemami, o których nie mogli otwarcie porozmawiać i choć ich przyjaźń znosiła już gorsze rozłamy, Rhodes nie zamierzał udawać, że nie był zmartwiony. Nie chodziło wyłącznie o to, że Tony nie dzielił się z nimi swoimi troskami. Chodziło o to, że worki pod oczami Tony'ego z każdą nieprzespaną nocą robiły się coraz wyraźniejsze. Że śrubokręty coraz częściej wypadały z jego drżących dłoni. Że strapienie coraz silniej odbijało się na jego twarzy.

A jedyne, co Tony mógł powiedzieć to:

– Nie martw się tym. Jakoś sobie poradzę. – Co było oczywistym kłamstwem i obaj o tym wiedzieli.

– Tones, na dziewczyna nie jest tego warta.

– Dziewczyna? – zapytał bezmyślnie Tony, dźgając widelcem swoją stertę naleśników. – Kto ci powiedział, że chodzi o dziewczynę? – Po chwili namysłu sięgnął po puszkę z bitą śmietaną i nałożył sobie ogromną porcję prosto do ust.

– Po pierwsze: fuj, kto cię nauczył tak jeść. Po drugie: tak, o dziewczynę. Tę podłą kobietę, do której tak często wzdychasz i przez którą zarywasz noce.

– Po pierwsze: jestem uroczy, gdy jem. Każdy ci to powie – prychnął Tony, gdy w końcu udało mu się przełknąć, co wcale nie było takie proste. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że część bitej śmietany próbowała wyciec mu przez nos. – Po drugie: mówiłem już, że nie ma żadnej dziewczyny.

– Ale ktoś jest.

Czy mógł mu powiedzieć chociaż tyle? Cholera, zachciało mu się szukać inteligentnych znajomych. Gdyby Rhodes był taki sam jak reszta harpii liczących na to, że kręcenie się w pobliżu Starka gwarantowało im udział w obrzydliwie ekscentrycznych imprezach, w ogóle nie musieliby rozmawiać. Ale nie, James Rhodey był jednym z tych podstępnie inteligentnych gości, którzy wcale nie wydawali się jakoś wyjątkowo bystrzy, ale tylko dlatego, że po prostu byli nienaturalnie uprzejmi. Z grzecznym uśmiechem, koszulą z wyprasowanym kołnierzykiem i niewinnym spojrzeniem miłego chłopaka z sąsiedztwa, zupełnie nie wyglądał na kogoś, kto wyrwał MIT stypendium dzięki swoim wizjom zrewolucjonizowania przemysłu zbrojnego.

Wystarczyło jedno nieopatrzne słowo i Rhodey wszystkiego się domyśli. Tony nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.

– Ktoś jest – potwierdził ostrożnie.

– Ktoś, do kogo zamierzasz zaraz pojechać.

– Co? Skąd niby... – Przerwał, gdy Rhodes znacząco uniósł brew. – Dobra, tak, przyznaję się, zaraz będę jechał go odwiedzić.

– I z tym wszystkim ma coś wspólnego gość w garniturze marki „rządowy agent".

– Skoro we wszystkim tak świetnie się orientujesz, to nie widzę powodu, żeby kontynuować to przesłuchanie.

– Przesłuchanie? – Rhodey przewrócił oczami. Nie trzeba było jednak być geniuszem, by natychmiast pojąć, że kierowało nim raczej strapienie niż irytacja. – Tones, my po prostu rozmawiamy. A jeśli chcesz, żebym cię gdziekolwiek puścił, zjedz swoje naleśniki. Nie po to pędziłem tu świtem bladym jak twój tyłek, żebyś mi teraz grymasił.

Kres samotnościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz