– Za każdym razem, gdy się tak krzywisz, zaczynam myśleć, że mój nowy antyperspirant wcale nie jest tak dobry, jak twierdziła etykietka. Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? – dręczył go Rhodey, polewając swoją stertę naleśników obfitą ilością syropu klonowego. Po chwili namysłu dodał na szczycie kopułę z bitej śmietany i przyozdobił całość borówkami. – Nawet, gdyby chodziło o to, że brzydko pachnę, stary, wiesz, że nie musisz się krępować, nie?
Miał powody, by się martwić. Tony mierzył się ostatnio z problemami, o których nie mogli otwarcie porozmawiać i choć ich przyjaźń znosiła już gorsze rozłamy, Rhodes nie zamierzał udawać, że nie był zmartwiony. Nie chodziło wyłącznie o to, że Tony nie dzielił się z nimi swoimi troskami. Chodziło o to, że worki pod oczami Tony'ego z każdą nieprzespaną nocą robiły się coraz wyraźniejsze. Że śrubokręty coraz częściej wypadały z jego drżących dłoni. Że strapienie coraz silniej odbijało się na jego twarzy.
A jedyne, co Tony mógł powiedzieć to:
– Nie martw się tym. Jakoś sobie poradzę. – Co było oczywistym kłamstwem i obaj o tym wiedzieli.
– Tones, na dziewczyna nie jest tego warta.
– Dziewczyna? – zapytał bezmyślnie Tony, dźgając widelcem swoją stertę naleśników. – Kto ci powiedział, że chodzi o dziewczynę? – Po chwili namysłu sięgnął po puszkę z bitą śmietaną i nałożył sobie ogromną porcję prosto do ust.
– Po pierwsze: fuj, kto cię nauczył tak jeść. Po drugie: tak, o dziewczynę. Tę podłą kobietę, do której tak często wzdychasz i przez którą zarywasz noce.
– Po pierwsze: jestem uroczy, gdy jem. Każdy ci to powie – prychnął Tony, gdy w końcu udało mu się przełknąć, co wcale nie było takie proste. Nie mógł się pozbyć wrażenia, że część bitej śmietany próbowała wyciec mu przez nos. – Po drugie: mówiłem już, że nie ma żadnej dziewczyny.
– Ale ktoś jest.
Czy mógł mu powiedzieć chociaż tyle? Cholera, zachciało mu się szukać inteligentnych znajomych. Gdyby Rhodes był taki sam jak reszta harpii liczących na to, że kręcenie się w pobliżu Starka gwarantowało im udział w obrzydliwie ekscentrycznych imprezach, w ogóle nie musieliby rozmawiać. Ale nie, James Rhodey był jednym z tych podstępnie inteligentnych gości, którzy wcale nie wydawali się jakoś wyjątkowo bystrzy, ale tylko dlatego, że po prostu byli nienaturalnie uprzejmi. Z grzecznym uśmiechem, koszulą z wyprasowanym kołnierzykiem i niewinnym spojrzeniem miłego chłopaka z sąsiedztwa, zupełnie nie wyglądał na kogoś, kto wyrwał MIT stypendium dzięki swoim wizjom zrewolucjonizowania przemysłu zbrojnego.
Wystarczyło jedno nieopatrzne słowo i Rhodey wszystkiego się domyśli. Tony nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
– Ktoś jest – potwierdził ostrożnie.
– Ktoś, do kogo zamierzasz zaraz pojechać.
– Co? Skąd niby... – Przerwał, gdy Rhodes znacząco uniósł brew. – Dobra, tak, przyznaję się, zaraz będę jechał go odwiedzić.
– I z tym wszystkim ma coś wspólnego gość w garniturze marki „rządowy agent".
– Skoro we wszystkim tak świetnie się orientujesz, to nie widzę powodu, żeby kontynuować to przesłuchanie.
– Przesłuchanie? – Rhodey przewrócił oczami. Nie trzeba było jednak być geniuszem, by natychmiast pojąć, że kierowało nim raczej strapienie niż irytacja. – Tones, my po prostu rozmawiamy. A jeśli chcesz, żebym cię gdziekolwiek puścił, zjedz swoje naleśniki. Nie po to pędziłem tu świtem bladym jak twój tyłek, żebyś mi teraz grymasił.
CZYTASZ
Kres samotności
Fanfiction"Wszystkiego dowiesz się na miejscu", odpadł Coulson z wyuczonym uśmiechem agenta, który dla dobra Stanów Zjednoczonych topił szczeniaczki. Tony znał takie uśmiechy. Dość ich się naoglądał na twarzach tych wszystkich cwaniaków, którzy dzień i noc od...