6.

331 60 30
                                    

Nie miał pojęcia, jak długo tak leżał. Oczy zasłonił ramieniem, dzięki czemu otoczyła go bezpieczna ciemność. Goose również wskoczył na łóżko, wtulił się w bok Tonye'go i zaczął pocieszająco mruczeć. Istniała szansa, że Stark przysnął na chwilę. Z przedłużającej nieobecności Rogersa wywnioskował, że ten zamknął się w łazience i tam postanowił doprowadzić się do porządku. Może powinien do niego zapukać, zapytać, czy nic mu się nie stało. Problem polegał na tym, że Tony doskonale znał odpowiedź.

Oczywiście, że się stało. I nic nie było w porządku. Kurwa mać. Nic. Zupełnie nic.

Ani drgnął, gdy do jego uszu dotarło ciche kliknięcie klamki.

– Przepraszam za... – zaczął Rogers głosem ochrypłym zapewne od krzyku, który wywabił z pokoju Natashę. – Przepraszam, że musisz tu być.

– Nie muszę. W każdej chwili mogę wrócić do domu. – Tony starał się, aby zabrzmiało to nonszalancko. Niestety, wszystko wskazywało na to, że nad swoją nonszalancją musiał jeszcze popracować. Usiadł niechętnie i spojrzał na Rogersa.

Nawet nie zdziwiło go to, co zobaczył. Może nawet w głębi serca spodziewał się czegoś jeszcze gorszego. Mimo wszystko, widok siniaków rozlewających się coraz zuchwalej pod jego chorobliwie pobladłą skórą sprawił, że serce Tony'ego skurczyło się gwałtownie. Zupełnie jakby to jego samego ktoś pobił. Kapitan natychmiast pojął, co tak rozproszyło jego gościa. Otartą do krwi dłonią dotknął najpierw podbitego oka, potem pękniętej wargi. Spróbował się przy tym uśmiechnąć, ale niespecjalnie mu wyszło.

– Peggy zawsze potrafiła się bić – wymamrotał.

– Wolę, żeby ona biła ciebie, niż ty ją – warknął Tony, niespecjalnie rozumiejąc, dlaczego jednocześnie kamień spadł mu z serca i zarazem ożyły w nim nowe pokłady wściekłości.

Rogers pobladł jeszcze bardziej.

– Nigdy bym jej nie uderzył.

– Widzę właśnie. – Zatoczył dłonią krąg, zaczynając od porwanego worka treningowego, a na połamanych sztalugach kończąc.

– Nie uważasz chyba...

– O swoim ojcu też tak nie myślałem.

Och, no tak. Tego akurat można było się domyślić. Gdy Tony Stark nie miał pojęcia, na kogo i na co był wściekły, w dziewięciu przypadkach na dziesięć chodziło o Howarda Starka i o jakąś niewyjaśnialną podłość, której się dopuścił, gdy Tony był jeszcze dzieckiem.

Cisza, która zapadła w zdewastowanym pokoju, była niemal bolesna. Nawet Goose przestał mruczeć, po prostu zamknął oczy i gniewnie bił ogonem na boki. Rogers zaczął się trząść i Tony przez chwilę obawiał się, że doprowadził go na skraj kolejnego ataku. Gdzieś tam w głębi serca już zaczął robić sobie o to wyrzuty, a jednocześnie na dnie jego umyśłu zaświtała świadomość, że gdyby obaj umarli tu i teraz, wielu osobom zdjęliby ogromny ciężar z barków.

Nie stało się jednak nic makabrycznego. Rogers podszedł po prostu do łóżka i usiadł. Zamiast jednak zająć miejsce obok Tony'ego, opadł na ziemię tuż przy jego kolanach. Zupełnie jakby grawitacja była teraz jedyną siłą, na której mógł polegać, bez żadnych obaw, że niespodziewanie go zawiedzie.

– Twój ojciec był dobrym człowiekiem – wychrypiał.

– Nie znałeś mojego ojca – odwarknął Tony. – Howard Stark, którego znałeś, umarł w chwili, w której się rozbiłeś. Potem został już tylko wrak, który każdego dnia rozpadał się coraz bardziej.

Aż w końcu został z niego sam popiół.

Rogers potrząsnął głową. Przez długą, kurewsko długą chwilę wyglądał tak, jakby miał się rozpłakać. Niespodziewanie sięgnął po dłoń Tony'ego i ścisnął ją tak mocno, jakby rozważał połamanie Starkowi palców. Tony nie zawył z bólu wyłącznie dlatego, że z ust Rogersa padły słowa, które zawsze chciał usłyszeć. Słowa, których nikt nigdy nie chciał mu powiedzieć. Słowa, których Peggy Carter wolała mu oszczędzić.

Kres samotnościWo Geschichten leben. Entdecke jetzt