10.

362 52 70
                                    

Przez cały czas Rogers robił, co w jego mocy, by przynajmniej ukradkiem dotykać Tony'ego. Usiał tak, by jego kolano co chwilę ocierało się o udo Starka. Raz po raz wyciągał dłoń, by musnąć jego ramię czy dłoń. Robił to niby mimochodem, do reszty pochłonięty lawiną własnych słów, ale uwadze Starka nie umknęło, że w każdym jego ruchu kryła się skrupulatnie przemyślana intencja. A może tylko mu się wydawało? To, że sam był niepoprawnym uwodzicielem, nie oznaczało przecież, że wszyscy inni również byli. Zwłaszcza Kapitan Ameryka. Prawda?

– Nie udało mi się wyprosić u Coulsona, żeby przyniósł z powrotem moje obrazy Wiesz, te nowe, a nie te..

– Niebieskie? – podsunął Tony, na co Steve uśmiechnął się krzywo.

– Tak, niebieskie. Te nowe mogłyby ci się spodobać.

– Znów malowałeś ciocię Peggy? – No, powiedział to. Wcale tak bardzo nie bolało. Poradził sobie jak na dorosłego mężczyznę przystało i wcale nie zżerała go zazdrość. Czyżby zasłużył na naklejkę z uśmiechniętym słoneczkiem?

– Tak, ją też – odparł Steve enigmatycznie. Po jego ustach błąkał się zagadkowy uśmiech Mony Lisy, z którego Tony rozpaczliwie i wbrew wszelkiej logice pragnął wyczytać „Ciebie również".

– Może pokażesz mi je kiedy indziej.

– Nie wiem, czy to się uda. Mam wrażenie, że Coulson nie zamierza się z nimi rozstawać. Ale jak już się stąd wyrwę, namaluję ci coś nowego. – Mówiąc to, puścił Tony'emu oko. Gdyby siedział obok niego ktokolwiek inny, Tony doszedłby do wniosku, że był bezczelnie podrywany. Ale to Steve Rogers, Kapitan Ameryka. Gdy puszczał komuś oko, robił to w celach czysto patriotycznych. Inne opcje zwyczajnie nie wchodziły w grę. – Jest szansa, że bardzo szybko będziesz miał ich dość.

– Nie biorę pod uwagę takiej możliwości. – To akurat była szczera prawda. Malarskie popisy Rogersa trudno było nazwać dziełami sztuki, ale ich prostota zadziwiająco przypadła Tony'emu do gustu. W głębi serca czuł, że jego matka byłaby tymi obrazami zachwycona i nie miałaby nic przeciwko, by obwiesić nimi całą posiadłość.

– To dobrze, bo jak już się do ciebie wprowadzę, będę musiał znaleźć dla nich jakieś miejsce – odparł Rogers, uroczo marszcząc nos. Tak uroczo, że Tony'emu omal nie umknęło to, co właśnie powiedział.

– Czekaj, co?

– Wydawało mi się, że postawiłem sprawę jasno, ale jeśli jest taka potrzeba, mogę powiedzieć to jeszcze jaśniej. – Rogers odetchnął głęboko, po czym oznajmił: – Jestem bezdomny. Tego miejsca nawet nie zamierzam nazywać domem tymczasowym. Zatem nie miałbym się gdzie podziać, gdyby nie to, że twój ojciec postanowił uwzględnić mój wielki powrót w swoich planach na przyszłość.

– Chwila. Uważasz, że mój ojciec postanowił, że będziesz ze mną mieszkał?

– Cóż, może nie ubrał tego w takie słowa, ale tak. Tak właśnie uważam.

– I TARCZA zamierza na to pozwolić?

– Nie sądzę, aby mieli wybór.

Tony już niemal otwierał usta, by zburzyć naiwne wierzenia Rogersa o jego obywatelskiej wolności. Prawda była taka, że jeśli TARCZA postanowi go u siebie przetrzymać, to właśnie to zrobi. Ale nie to było w tej chwili ważne. Bo przecież Steve Rogers zasugerował przed chwilą, że zamierza z nim zamieszkać. Ten Steve Rogers. Kapitan Ameryka. Z nim. W jednym domu.

– Wiesz – zaczął ostrożnie – w zasadzie to nawet nie mam jakiegoś konkretnego domu. Moje studia... Kursuję między kilkoma miastami, do tego dochodzą jeszcze konferencje, pokazy, spotkania z inwestorami...

Kres samotnościWhere stories live. Discover now