Rozdział I "Gdy z nieba spada skorpion"

176 19 135
                                    



To był jeden z tych pięknych, słonecznych dni, kiedy na błękitnym niebie światło dawały dwa słońca. Roki leżał na plecach na niewielkim pagórku. Zielona trawa muskała jego twarz, przypominając mu nieco dotyk włosów matki. Miał już siedemnaście lat i nadal nic nie wyróżniało go od innych. Tak jak mówili rodzice, nie został wojownikiem. Prowadził jedno z najnudniejszych istnień, jakie mógł razem ze swoją matką i ojcem.

To po nim odziedziczył swój wygląd. Zielone oczy i wiecznie potargane, brązowe włosy. Spoglądał teraz z ciekawością na latające wyspy. Uwielbiał się im przyglądać. Małe, duże. Niektóre wyglądały jak monstrualne góry lewitujące w powietrzu. Ziemia często obrywała się kawałkami, ale nigdy nie dolatywała do lądu.

Wyspy wysoko przemierzały nieboskłon. Roki nie wiedział dokładnie jak wysoko. Kiedyś wspiął się na największą górę w okolicy, ale one nadal znajdowały się znacznie wyżej. Niknęły w chmurach i przelatywały powoli nad nimi. Sunęły po niebie, nie robiąc sobie nic z grawitacji.

Ciekawiło go, jak te latające byty wyglądają od góry, lecz niestety nigdy tego nie zobaczył. Były niedostępne, zbyt wysoko i daleko. Wiedział tylko jakie są z opowieści pradziada, a ta wiedza jeszcze bardziej go inspirowała i intrygowała.

Jeszcze do niedawna marzył o dołączeniu do ligi, organizacji, której głównym zadaniem było docieranie do wysp. Zdobywali z nich bronie, jedzenie, klejnoty, i magiczne przedmioty, niektóre podobno o wiele potężniejsze niż moce nawet najsilniejszych kreatorów.

Pradziad należał do ligi. Był człowiekiem nieobdarzonym żadną mocą, a mimo to okazał się jednym z najlepszych w swojej ekipie. Prawdziwym wojownikiem. Chłopak przekręcił się na bok, patrząc na jedną z większych wysp, która właśnie wyłoniła się zza horyzontu. Zawsze pojawiały się na wschodzie i przez dzień wędrowały po nieboskłonie na zachód, aby w końcu zniknąć pod błękitnym sklepieniem.

"Największą tajemnicą wysp wnuku, jest to, jak one powstają." — Przypomniał sobie słowa pradziada.

Roki nie miał żadnej odpowiedzi na to pytanie. Ludzkość co prawda od dawna próbowała poznać tajemnicę wysp, organizując wyprawy w ocean na wschód, jak i zachód, lecz nie mogli się niczego dowiedzieć. Im dalej się bowiem płynęło, tym potężniejszy sztorm i wicher się wzmagał i nawet kreatorzy wody oraz powietrza nie mogli nad nim zapanować.

Zauważono tam jednak jedną rzecz. Mianowicie wyspy, które ulegają destrukcji. Im dalej nad oceanem leciały, tym bardziej się niszczyły, aż w końcu nie zostawało po nich nic. Wybuchały, wpadając do oceanu i wzburzając jeszcze większy sztorm. Co się działo znów na wschodzie, tego nie wiedział nikt. Sztorm uniemożliwiał, dostanie się tam. Widziano tylko nowe wyspy, wylatujące zza horyzontu. Nowe, nowe i nowe, a każda wyglądała inaczej. Od dołu różniły się wielkością, kształtem i masą. Jedne stworzone z ziemi, inne z kamienia, a jeszcze inne z grafitu lub węgla, jednak to od góry można było zobaczyć prawdziwą różnorodność.

Pradziad w księdze pisał o miastach ulokowanych na ów wyspach, o warowniach, jakich nie widziały oczy mieszkańców ziemi. O stworzeniach, które wyspy te zamieszkiwały. Dziad mówił o dryfujących wyspach jak o cudzie. Cudzie, który stworzył sam bóg.

Roki wstał i rozejrzał się po okolicy. Z pagórka widać było jego wioskę. Kilka domów ustawionych w losowo wybranych miejscach, jakby ktoś rozsypał kamyki. Wszystkie były niewielkie, zbudowane z drewnianych bali. Za dach służyła gruba słoma, którą musiało się co kilka lat wymieniać. Wokół każdego domostwa ulokowane zostały liczne pola uprawne, które mieniły się na złoto zasianą pszenicą. Roki westchnął, zdając sobie sprawę, że zbliża się czas żniw i wiele pracy spadnie na jego barki.

Onira  {Tom I}Where stories live. Discover now