Historia Avi

68 5 43
                                    


Biegła, utykając na jedną nogę, którą drasnęła strzała, posłana przez ciemnoskórą kobietę. Mrok okrywał jej ciało, ale widziała drogę i zarysy drzew, oświetlonych pełnią księżyca. Wszystko rzucało długie, ledwo widoczne cienie na maślanym tle leśnej ziemi. Dziewczyna splunęła, myśląc o stoczonej bitwie. Cała prawa flanka, którą dowodziła została rozbita, a ona stchórzyła i biegła teraz w kierunku siedziby jej rodu.

Zresztą nie tylko ona uciekła. Słyszała po bokach szelest rozpierzchniętej armii. Minęła mężczyznę z odciętą nogą, który rękami podciągał się w stronę miasta, lecz mimo jego próśb i błagań, nie pomogła. Wydawało jej się, że ten las nigdy się nie skończy, a przecież znała go tak dobrze i wiedziała, że jest już blisko.

Słyszała ryki rogów swoich dowódców i dudnienie bębnów złowrogiej armii, niby odległej o kilka kilometrów, a słyszanej, jakby była tuż za nią.

Gałąź smagnęła jej twarz, lecz nic sobie z tego nie robiła. Musiała jak najszybciej zebrać posiłki z oddziału swojego ojca.

"Żeby tylko on nie poległ" — myślała, trochę, aby dodać sobie otuchy, a trochę żeby zapomnieć o bólu i zmęczeniu.

Nie mogła pozwolić, aby Rikshanie zdobyli miasto. Nie mogła oddać od tak swojej ojczyzny, nie mogła zawieść swoich ludzi, a przede wszystkim musiała obronić rodzinę, choć tak niewiele bliskich jej zostało. 

Mijała kolejne ścieżki, mając w głowie czarne scenariusze. Widziała upadające Fios,  jej ukochane miasto. Widziała martwego ojca i jej małą, niespełna jednoroczną siostrzyczkę. Przygryzła wargę, odczuwając jeszcze większy wstręt do plemienia Riksha. To te kobiety zabiły jej matkę, zaraz po tym, jak ta urodziła jej siostrę. Od tamtej pory w Fios nikt nie czuł się bezpiecznie, a wcześniej wcale nie było lepiej.

Każdy bał się wchodzić do lasu, mając na uwadze, że może zostać przeszyty czarną strzałą. Wieloletni konflikt przerodził się wówczas w otwartą wojnę. To co wydarzyło się jednak tej nocy... Nie chciała o tym myśleć. Przeszedł ją tylko dreszcz, gdy ojciec wbiegł wieczorem do jej komnaty i powiedział tylko trzy słowa.

— Nadchodzi śmierć, Aranejo.

Nie wiedziała jak to zrozumieć, ale prędko pojęła, co jej ojciec nazywa śmiercią, plemię Riksha.

Śmierć rzeczywiście nadeszła i wybiła niemal cały jej oddział. Dała znak do odwrotu, ale było już za późno. Miała tylko nadzieję, że ktoś się uratował. Znów przeszedł ją dreszcz, a w głowie się zakręciło, tak że zwolniła i oparła się o pobliskie drzewo. Usłyszała szmer i z czarnego lasu wyłonił się jeszcze ciemniejszy kształt. Wysoka na dwa metry puma wyszczerzyła zęby, przypominające długością sztylety. Zwierzę oblizało je z krwi i wydało pomruk, brzmiący trochę jak ryk, a trochę jak chrapliwy syk. Pomarańczowe oczy bestii błysnęły złowrogo i wpatrzyły się w zmęczoną dziewczynę. Puma zbliżyła się leniwym krokiem i oblizała Araneję. Gęsta ślina zwierzęcia natychmiast ją ocuciła.

Wplotła dłoń w miękkie futro i wtuliła twarz w bark bestii. Słyszała jak zwierzę drży, podobnie jak zwykłe koty.

— Żyjesz — wyszeptała i z niemałym trudem wczołgała się na grzbiet swojego dzikiego przyjaciela.

Ogromna puma zaryczała, a ten mrożący krew w żyłach dźwięk poniósł się po lesie, płosząc każdą żywą istotę. Dziewczyna złapała mocniej za perliście czarną sierść. Kopnęła delikatnie w bok bestii, podobnie jak kopie się konie, dając jej znać, aby ruszała. Zimny wiatr wplątał się w jej czarne włosy, a ona jeszcze mocniej przytuliła się do potężnego cielska. Poczuła ulgę, gdy zobaczyła ten ciemny kształt. Nie widziała go od kilku godzin, kiedy to zaczęła się bitwa. Zrzucono ją wtedy z jego grzbietu i była pewna, że już nie spotka pumy żywej.

Onira  {Tom I}Where stories live. Discover now