Rozdział III "Serce płacze, dusza raduje"

127 12 70
                                    

Roki czuł się, jakby nie istniał. Snuł się powoli jak mgła. Minął pokrajanego skorpiona i nawet na niego nie spojrzał. Nawet nie wiedział, że przeszedł obok niego. Wszystko wydawało mu się nierealne podobnie jak we śnie. Odczuwał jakby wszystko, co go otacza, było za grubym szkłem, a on sam kroczył zamknięty w jakimś innym świecie.

Nawet nie wiedział, kiedy znalazł się pod balonem. Spojrzał w górę, lecz nikt go nie zauważył. Może dlatego, że było już dosyć ciemno, a może dlatego, że to wszystko nie istniało. Stał tak dłuższą chwilę, póki nie usłyszał głosu, który wyrwał go z tego marazmu. Poczuł, jakby wynurzył się z głębokiej wody, a wszystkie dźwięki i zapachy nagle stały się niezwykle intensywne.

— No właź! — krzyczał Balothon. — Żartowaliśmy z tym skakaniem z balonu. Po drugiej stronie jest drabina przyczepiona do ściany pokładu. Można nią schodzić i wychodzić.

Roki spojrzał w górę na sylwetkę potężnego kreatora. Potrząsnął głową. Wreszcie poczuł, że do siebie doszedł. To, co się wydarzyło, było dla niego szokiem. Rodzice przecież nigdy się tak nie zachowywali i nie mógł jeszcze do końca zrozumieć, co się stało.

Obszedł dookoła wielki drewniany kosz, przypominający statek. Rzeczywiście była tutaj drabina. Dostrzegł ją z łatwością, gdyż z tej strony oświetlały ją jeszcze promienie słońca, które już niemal znikło za horyzontem podobnie jak wyspy. Roki zobaczył jeszcze ostatnie z nich, chowające się pod nieboskłonem.

Wraz z nastaniem nocy, nowe wyspy już się nie pojawiały i trzeba było na nie czekać do ranka, gdy to z pierwszymi promieniami słońca, pojawiały się także one. Roki wspiął się z łatwością po drabinie. Naliczył jakieś dwadzieścia stopni. Na górze wreszcie poczuł się dobrze, przynajmniej trochę lepiej. Spojrzał na dwóch kreatorów i na dwie leżące uratowane przez niego osoby, przykryte kocem, nadal nieprzytomne.

— Marnie wyglądasz — rzekł Balothon, uważnie przyglądając się Rokiemu. — Też nigdy nie lubiłem pożegnań. Ciężko znaleźć coś gorszego — stwierdził, gdy zauważył jego zatroskaną twarz. Wstał i zbliżył się do chłopaka. Był wyższy o dwie głowy. Położył mu ciężką, spoconą dłoń na ramieniu. — Zaczynasz nowe życie chłopcze. Nie pora się zamartwiać.

Roki spojrzał na niego. Musiał patrzeć niemal w pionie, aby widzieć twarz potężnego kreatora. Jego ciemne oczy były niezwykle miłe i biło od nich współczucie.

— Wiesz, sam dawno pożegnałem swoich rodziców — ciągnął Balothon. — Potem już ich nie widziałem. Miałem sześć lat, gdy liga mnie zabrała. Odłączyli mnie od matki i ojca. — Oczy wielkiego człowieka zeszkliły się — Do tego czasu ich nie widziałem. Pewnie już nie żyją, a jeśli żyją, to ciekawe czy jeszcze o mnie pamiętają. Ja pamiętam. Mimo, że byłem tak mały, to... pamiętam, chociaż ich twarzy zapomniałem. Nieraz budzę się, bo widzę je w snach. Takie realne, prawdziwe. Budzę się i zapominam. Takie przekleństwo.

— Każdy z aspektów czy kreatorów ma podobną historię — wtrącił się Breeze. Siedział oparty o ścianę pokładu i ostrzył kamieniem swój wielki, szary miecz, a iskry spadały na pokład i gasły zaraz po zetknięciu się z nim. — U mnie było podobnie. U każdego z nas. My nie mieliśmy wyboru, ty miałeś i sam podjąłeś decyzję. — Wskazał swoim długim, chudym palcem na chłopaka.

— Nie o to chodzi — odpowiedział Roki. — Nigdy nie widziałem takich rodziców jak dziś. Byli straszni, przerażający. Wcześniej nigdy się tak nie zachowywali.

— Ludzie różnie się zachowują, gdy coś nie idzie po ich myśli — powiedział Balothon — Sam widzisz. Zbuntowałeś się i właśnie tak zareagowali. Pewnie pierwszy raz zrobiłeś coś, czemu byli przeciwni. — Zacisnął pięść i uderzył lekko Rokiego w klatkę piersiową, w celu dodania otuchy i chęci do działania — Zawsze żyj zgodnie z samym sobą. Nie udawaj.

Onira  {Tom I}Where stories live. Discover now