Rozdział XX "Klucz otwierający wszystkie zamki"

55 5 51
                                    

Postanowiła nie tracić czasu i natychmiast zadziałać. Biegła teraz w dół po krętych schodach. Dłońmi trzymała się ścian, aby nie zakręciło jej się w głowie i aby nie spadła. Każde dotknięcie wilgotnego i zimnego kamienia dłonią, powodowało wytwarzanie się mleczno-białej pary.

Edward próbował ją zatrzymać i namówić do przemyślenia tej decyzji, ale ona już postanowiła. Roki uratował jej życie i teraz przyszła pora na spłacenie długu.

Z przejęciem rozmyślała o tym co się wydarzyło. Dziwiło ją to, że Roki nic nie pamięta. Może i on nie pamiętał, ale w jej głowie już na zawsze pozostanie obraz jego pełnej bólu twarzy i bladych, pustych oczodołów. Wciąż słyszała ten obcy, starczy głos i jego chrapliwy krzyk. Przez jej głowę przechodziły słowa, które ten ktoś wypowiadał i wiedziała, że są one prawdą.

Wpadła na nieznanego jej niewolnika, który spojrzał na nią, wykrzywiając swoje usta w grymasie złości. Patrzył na nią chwilę swoimi głupimi oczami, lecz szybko machnął ręką i zignorował dziewczynę. Teraz wiedziała przynajmniej, że nie wygląda jeszcze tak źle jak niewolnicy, choć pewnie było niewiele lepiej.

W biegu założyła wierzchni płaszcz, a włosy odgarnęła z twarzy. Wyglądały jak postrzępione kawałki tkaniny. Całe szczęście jej ciało powoli osuszało materiał, który na siebie włożyła.

Wbiegła do wielkiej sali, gdzie panował nadzwyczajny spokój. Dziś wszystkie drużyny miały czas wolny, jak zawsze podczas brzydkiej pogody, więc tylko nieliczni przechadzali się po sali, siadali i spożywali posiłki w towarzystwie przyjaciół, a czasem też zupełnie obcych osób.

Postanowiła zwolnić, aby nie wzbudzać podejrzeń. Wiedziała, że kilka minut zaoszczędzonego czasu nie ma w tej chwili większego znaczenia. Chciała jednak mieć to za sobą. Wyszła z budynku na mokry, stojący w kałużach dziedziniec. Tutaj mogła biec, udając, że ucieka przed deszczem. Szybko jednak wbiegła pod szeroki krużganek, który okrążał niemal cały budynek ligi.

Spotkała kilku kreatorów i wielu aspektów, którym skinęła głową. Niemal każdy przebywający po tej stronie budynku człowiek, był kimś bardzo ważnym. Widziała wiele drzwi, które tak dobrze znała, biura ważnych i ważniejszych. Były tutaj też grube wrota i to właśnie przez nie weszła do środka. Ten sektor zajmowali kreatorzy ognia. Oprócz tego, w głębi w podziemi znajdowała się kuźnia, a po prawej stronie od jej wejścia, gabinet i jednocześnie służbowe mieszkanie Balothona.

Jej buty o twardej podeszwie stukały przy każdym kroku, co tylko ją denerwowało i dekoncentrowało. Niewielu plątało się tutaj ludzi, więc kiedy tylko nadarzyła się okazja, oparła się o ciemną, grafitową ścianę i zdjęła okrycie stóp. Była córą ognia i zimna posadzka jej nie przeszkadzała. Co więcej śliski, ciemny grafit porządnie wypolerowano, więc jej stopom nie mogła stać się tutaj krzywda. Kroczyła dalej, tym razem w ciszy, nie zwracając na siebie uwagi, tak samo jak niczyjej uwagi nie zwracały jej bose stopy, które kryły się w cieniu i mroku tego korytarza. Tylko migoczące małe lampki rzucały tutaj pomarańczowo-złoty blask na czarne ściany.

Jako dziecko bała się tego miejsca, ale z czasem je na swój sposób pokochała. Lubiła tą migoczącą ciemność, która kryła twarze każdej chodzącej tutaj osoby i trzeba było się naprawdę dobrze przyjrzeć, aby kogokolwiek rozpoznać. Podróż po śliskiej, wciąż obniżającej się podłodze sprawiała jej przyjemność, a im głębiej szła, tym cieplej było i wkrótce jej stopy przestały pobierać chłód grafitu.

Mijała kolejne boczne drzwi, nad którymi paliły się pomarańczowe lampiony. Wiedziała, że gdyby weszła do któregokolwiek pokoju, przywitała by ją przestrzeń, czystość i jasność, tak odmienne od tego korytarza.

Onira  {Tom I}Where stories live. Discover now