Dym

2.2K 157 30
                                    


Edward 

Spojrzał na wiadomość, którą przysłał mu jeden z jego ludzi, po czym zamknął kalpę laptopa. W gabinecie zapanowała ciemność, ale jemu ona nie przeszkadzała. Otulała go swoimi ramionami, jakby chciała mu powiedzieć, żeby wziął się w garść. Był w końcu królem. Na jego barkach spoczywał obowiązek strzeżenia tradycji. Kimże był, aby go łamać? Od wieków na terenie Nowego Jorku prowadzono spisy elfów, a kiedy osiągały pełnoletność parowano je w taki sposób, by zarówno rody były zadowolone jak i dzieci, które narodziły się ze związków nie cierpiały na choroby genetyczne.  Parowanie było częścią ich kultury, tradycji. I nikt specjalnie mu się nie opierał. Ostatni przypadek zanotowano około dwustu lat wcześniej, kiedy jeden z osiadłych na terenie Nowego Jorku arystokratów, postanowił poślubić artystkę z Brodwayu. Zgodnie z karą, którą wymierzył im jego przodek, artystka nigdy więcej nie zatańczyła już na deskach żadnego z teatrów, a arystokrata musiał zrzec się swojej wspaniałej hodowli końskiej. Od tego czasu, nikt nie podważał nadanego prawa, a parowanie następowało podczas corocznych spotkań oraz przy stołach przy, których zasiadała starszyzna. Przez chwilę Edward zastanawiał się jak udało się umknąć przeznaczeniu rodzicom Emily, ale doszedł do wniosku, że zapyta ich o to, gdy się z nimi spotka. Wiadomość jaką przesłał mu jeden z poddanych zawierała ich adres oraz podstawowe informacje. Żyli  z dala od wszelkich społeczności, otoczeni ogrodem. Sprzedawali kwiaty, układali wiązanki i zajmowali się ogrodami innych ludzi, którzy cenili ich wyczucie smaku i dobrą rękę. Wiedział, że będzie musiał im go odebrać. Tego właśnie po nim oczekiwano. Westchnął ciężko. Czy to dlatego jeszcze nie wyjechał? Na co czekał? Pokręcił głową. 

- Panie - W drzwiach do gabinetu stanęła jego gospodyni. - Starszyzna już czeka.

Tak wiedział o tym. Wiedział, że czekają. Już od dawna nikt nikogo nie rozszarpał.  Elfy, które tak kochały piękno i otaczały się nim, nad wyraz chętnie odbierały go innym.  

-Beth? - zapytał widząc, jak kobieta wciąż stoi w progu. 

-Myślisz, że mi wybaczy? - Nie mógł powstrzymać pytania, które cisnęło mu się na usta. 

-Zawsze będziesz jej królem, panie - usłyszał w odpowiedzi, po czym Beth zniknęła. 

Edward przeczesał dłonią włosy. Nie chciał być jej królem. Chciał... Wolał być jej mężczyzną, kochankiem, przyjacielem.  Czy to było jeszcze w ogóle możliwe? Nie sądził. Przeczesał dłońmi włosy i wyszedł do oczekującej go starszyzny. 

-Czekaliśmy na ciebie, panie - powiedział któryś z nich spoglądając na niego uważnie. - Jesteś gotowy spełnić swoją powinność?

Edward przełknął ślinę, ale skinął głową.

- Chodźmy - rzekł idąc do windy. - Już czas. 

*** 

- Nie możemy wciąż uciekać - na twarzy ojca, pojawiły się drobne zmarszczki, kiedy spoglądał to na nią, to na żonę, która nerwowo kręciła się po kuchni.

-Przepraszam - Emily nie pamiętała już ile razy powiedziała to słowo w ostatnim czasie. - Gdybym wiedziała...

- To nie twoja wina kochanie- powiedziała matka stawiając przed nią kubek z gorącą kawą. - To my zawiniliśmy... 

-W niczym nie zawiniliście! - powiedziała Emily. - To, że się kochacie nie powinno być traktowane jak zbrodnia. 

-Ale tak właśnie jest. W naszym świecie... - odparł ojciec klepiąc ją uspokajająco po dłoni. 

-Może... może Edward odpuści... Może... 

-Kochanie, to się nie stanie. Jak znam, elfy, to są już w drodze. 

-Ale...

-Emily - matka objęła ją, gdy zaczęła drżeć. 

-Co oni zrobią? - zapytała.

-Kto wie?- mruknął ojciec - Raczej nie wtrącą nas do lochów... 

-Tato! 

-Przepraszam kochanie - uciekł wzrokiem przed jej spojrzeniem - Póki jeszcze nie przyjechali, nie będziemy się martwić. Nie sądzicie? Chodźmy do ogrodu. Nacieszmy się nim... 

-John! - W głosie matki, Emily usłyszała ton, który zawsze kończył dyskusję.

-Dobrze - odpowiedział ojciec, po czym wstał z miejsca i podszedł do żony. - Emily chciałbym, żebyś jutro z samego rana udała się do miasta do pani Dobfy i zawiozła jej pelargonie. Da się zrobić?

-Ale tato, sam mówiłeś... 

- Elfy elfami, a interes interesami. Nie pozwolimy pani Dobfy czekać na kwiaty. Sam bym je jej zawiózł, ale w obecnej chwili wolałbym zostać z mamą.  Dobrze?

-Dobrze - odparła, choć nie do końca wiedziała o co chodzi. W końcu nie była już dzieckiem. Widziała te porozumiewawcze spojrzenia. Coś się działo. Coś niedobrego. Czego znowu jej nie mówili?  

*** 

Ranek upłynął spokojnie. Mama, jak zwykle kiedy  Emily była w domu, zrobiła jajecznicę, a tata narzekał, że w poranny program nadaje same głupstwa. W pewnym momencie, jakby nie mógł znieść tego co pokazują wyszedł przed dom.  

-Emily - zawołał po chwili.

-Tak?- wyszła przed dom.

-To pelargonie dla pani Dobfy. Pośpiesz się. 

-Tato... myślę. 

-Idź, dziecko. - W jego głosie brzmiał taki smutek i prośba, że dziewczyna nie mogła odmówić. Wzięła kwiaty, umocowała je w bagażniku roweru, wsiadła na niego i pojechała do miasteczka. Pani Dobfy nieco zdziwiła się, widząc ją na progu swojego domostwa, a następnie zaprosiła na kawę.

-Muszę jechać - powiedziała Emily. 

-Proszę - powiedziała łagodnie staruszka biorąc ją za rękę - chcę ci pokazać jak twoi rodzice zmienili mój ogród - mówiła dalej, więc dziewczyna skapitulowała. 

Kiedy znalazły się za domem westchnęła z zachwytu. W ogrodzie pani Dobfy kwitło wiele kwiatów, które znała z ogrodu swoich rodziców. 

- Pięknie tu - przyznała gładząc delikatnie ich liście. 

-Twoi rodzice pomagali zrobić ogrody niemal wszystkim mieszkańcom tego miasteczka. 

-Czemu, czemu, pani mi to mówi? - spytała dziewczyna tknięta jakąś niepokojącą myślą. 

-Po prostu, chcę żebyś o tym wiedziała kochanie- odparła staruszka spoglądając na coś co działo się za nią. 

Emily obróciła się i spostrzegła dym, który unosił się z miejsca, gdzie znajdowało się domostwo jej rodziców. 

-Muszę - poczuła jak uginają się pod nią nogi.

-Zostań, proszę -  ręce staruszki mocno ją złapały, ale ona nie mogła zostać. Musiała wrócić do domu. Musiała. Wskoczyła na rower i pognała przed siebie. Byle szybciej. Byle do rodziców. Co tam się dzieje, myślała gorączkowo pedałując. Kiedy zbliżała się zobaczyła szereg samochodów, a dym był co raz gęstszy. Poszukała wzrokiem rodziców, ale nigdzie ich nie było. Zeskoczyła z roweru w momencie kiedy dotarła przed dom, w którym piękny ogród jej rodziców pochłaniały języki ognia. 

OdnalezionaWhere stories live. Discover now