Rozdział 15

100 10 0
                                    

"Jest znacznie łatwiej burzyć, niż budować, szkodzić, niż pomagać, nienawidzić, niż kochać."

Alfred Aleksander Konar

*

Dobiegała północ. Sam nie zauważyłem, kiedy minął ten czas. Nigdy nie przypuszczałem, że zrobi się ze mnie taki pracoholik. Zerknąłem na zegarek na nadgarstku. Odkąd zostałem Hokage nauczyłem się mieć go zawsze przy sobie. Cholera, Hinata nie lubiła, kiedy wracałem zbyt późno, a przecież jeszcze nawet nie szedłem do domu, tylko biegłem zobaczyć, co u Mayki.

Gdy wchodziłem po schodach na jej piętro, a kiedyś moje piętro, myślałem już tylko o mojej żonie, która najpierw trochę by się na mnie pozłościła, a potem oboje skończylibyśmy w łóżku. Zastanawiałem się, czy nie jestem może zbyt zmęczony i chyba właśnie doszedłem do wniosku, że nie, gdy moim oczom ukazał się widok, który wypędził mi z głowy wszystkie głupie myśli.

Drzwi do mieszkania stały otworem. Były czyste, ani nie zasmolone sadzą, ani nie nadpalone, nigdzie też nie było śladów walki, a mimo to Isamu, jeden ze strażników Mayi, leżał na podłodze w kałuży własnej krwi, z kunai sterczącym mu z pleców. Jego twarz, zwrócona akurat w moim kierunku, wyrażała coś jakby lekkie zdziwienie. Maskę miał przekrzywioną, tak, że zasłaniała ucho, na którym leżał. Nad niewidzącymi już oczami chłopaka zobaczyłem wysoko uniesione brwi i lekką zmarszczkę między nimi. Podbiegłem do niego i sprawdziłem, tak na wszelki wypadek, jego puls. Nic nie wyczułem, był martwy, choć jeszcze ciepły. Zginął zaledwie kilka minut temu. Cholera jasna!

Zajrzałem do mieszkania, by upewnić się, a raczej utwierdzić w przekonaniu, że jest puste, a potem zawróciłem i wybiegłem na zewnątrz.

- Kage Bunshin no Jutsu! – zawołałem, a dwudziestka moich klonów rozbiegła się po okolicy. Sam też puściłem się biegiem przed siebie. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do murów i z góry spojrzeć na wioskę. Nie zdążyłem jednak tam dobiec, gdyż w pewnym momencie, kilka ulic przede mną i trochę na prawo, rozległ się dość niepokojący huk, po czym ujrzałem, jak okolica staje w ogniu i ku niebu wznoszą się kłęby czarnego dymu.

- Cholera jasna! – wrzasnąłem i wraz ze wszystkimi klonami puściłem się biegiem w tamtym kierunku. Wpadłem w rzeczoną uliczkę.

Nie było tak źle, choć dość niepokojąco. W ogniu stał jeden, mały, powoli zawalający się budynek. Kiosk z gazetami. W ziemi obok niego ział spory lej, w głębi którego leżała nieprzytomna Maya w nocnej koszuli. Nad lejem stał Yoshio, otrzepując się z pyłu i sadzy i kaszląc.

- Yoshio! – zawołałem. Spojrzał na mnie spłoszony, zaklął siarczyście, po czym skoczył ku nieprzytomnej Mayi, ale nie dotarł do celu, bo z najbliższego dachu spadł na niego jeden z moich klonów. Siła upadku oczywiście sprawiła, że od razu zniknął, ale osiągnęliśmy zamierzony efekt. Drań nie dotarł do Mayi, a w alejce pojawiła się pozostała dziewiętnastka moich sobowtórów.

- Poddaj się – przemówiliśmy wszyscy razem. Yoshio zebrał się z ziemi, otarł policzek, w który się zadrapał upadając i powiódł po nas wzrokiem.

- Nie mam zamiaru – rzekł, wyciągając kunai. Dziewiętnaście klonów zrobiło to samo, a ja cofnąłem się o krok, gdy otoczyła mnie złota moc Kuramy. Miałem zamiar załatwić to szybko. Jednego nienawidziłem: zdrady.

Cztery klony rzuciły się na Yoshiego, atakując. Chłopak postawił na taijutsu, przewidział, że w potyczce z prawdziwym mną chakra bardzo mu się przyda. Miał rację, ale nie do końca. Planowałem go pojmać, nim zdąży się choćby zmęczyć, dlatego prawdziwej siły chciałem użyć dopiero w ostateczności.

Hiroetsu | NarutoWhere stories live. Discover now