Rozdział 27

11 2 0
                                    

Snajperzy osiedlili się na dachu budynku przy alei Surface Navy. Stamtąd mieli Cassie i Jamesa jak na widelcu. Młody lekarz z początku zakładał, że byli to pomagierzy Jeanne, jednak z czasem dostrzegł, że nie tylko on był ostrzeliwany. Gdyby nie pole elektromagnetyczne, które wytwarzała jej moc, prawdopodobnie zaraz zostaliby trafieni. Teraz tylko on cierpiał, czując jak błyskawice wkłuwają się w jego ciało jak cienkie szpilki. Elektryzująca moc Jeanne unosiła go nad ziemią, przeszywając jego skórę i blokując każdy ruch. Pocieszał go jedynie fakt, że później szybko się z tego wyleczy, jeśli przeżyje.

Wtem upadł, a cały prąd zniknął, choć jego skóra jeszcze przez chwilę się elektryzowała. Był cały spięty, ale nie mógł długo trwać w bezruchu, będąc pod ostrzałem. Podniósł wzrok i zdążył przez sekundę zarejestrować, że Jeanne została trafiona w ramię, dlatego przerwała atak. Nie zwlekając ani chwili dłużej, wniknął w swój żywioł, unikając tym samym postrzału. Udał się w stronę strzelców wyborowych, żeby ukrócić im zabawę i uniknąć dalszych ofiar. Pod postacią piachu zwiększył swój rozmiar i wdrapał się na dach, zaskakując paru snajperów. Grupa była dość spora jak na tego typu oddziały, bowiem znajdowało się tu aż piętnastu uzbrojonych gości. Gdy James powalił jednego z nich pięścią, dostrzegł nadrukowane z tyłu jego czarnej kamizelki logo SAA.

"Jeszcze tych tutaj brakowało", pomyślał, a po chwili powalił jeszcze dwóch przeciwników. Korciło go, by skomentować ich przybycie, więc powrócił do swojej postaci i rzekł:

- Co za spóźnienie, panowie! Impreza od dawna rozpoczęta, a darmowe pączki już się skończyły.

Usłyszał, jak ktoś od tyłu przeładowywał broń, więc odwrócił się i wystrzelił z obu rąk pędy, którymi wyszarpał przeciwnikowi strzelbę.

- Nie smućcie się, zawsze mogę dorzucić wam parę roślinek i kopniaków w pakiecie - dodał i kopnął z półobrotu rozbrojonego snajpera.

- Poddaj się! - krzyknął inny agent. James powrócił do postaci swojego żywiołu, żeby nadlatujące pociski przeniknęły przez jego organizm.

Gdy seria się skończyła i przeciwnicy przeładowywali broń, James ponownie im się pokazał we własnej osobie. Jeden z agentów rzucił w jego stronę pocisk ogłuszający, więc ten pochwycił go w locie za pomocą pnącza i odrzucił. Kiedy broń wybuchła, James, udając zatrwożonego, krzyknął:

- Uwaga, granat! Oj, za późno... Sorki, chłopaki.

Jeden z agentów zaklął po rosyjsku. Pozostali ponownie rozpoczęli ostrzał, ale James uniknął ich kul, stając się swoim żywiołem. Powiększył swoje piaszczyste dłonie i uderzył nimi snajperów po prawej i lewej, powalając w ten sposób większość przeciwników. Dwóch nawet spadło z dachu, ale przynajmniej z poziomu pierwszego piętra, nie wyżej. W jednej chwili wydawało się to Jamesowi zabawne, że pomimo walki na śmierć i życie, on wciąż dbał o to, by nikt nie zginął, nawet jeśli jego wrogowie wcale się nim nie przejmowali. Był zdecydowanie zbyt wielkoduszny, ale przysięga lekarska zobowiązywała. I sumienie nigdy nie dałoby mu spokoju, gdyby ktokolwiek zginął podczas jego misji.

Zostało czterech przeciwników kontra on. Musiał się skupić, żeby odpowiednio to rozegrać i nie oberwać. Do tej pory szło mu całkiem nieźle jak na poobijanego przez prąd, ale wolał nie torturować się kolejnymi obrażeniami. Ze wszystkich fizycznych ran, z jakich się wyleczył, najbardziej bolesne były rany postrzałowe. Nie chciał znów przez to przechodzić, nawet jeśli wiedział, że koniec końców znikną, jakby ich nigdy nie było.

- Może zrobimy eksperyment: wy się poddacie, a ja was nie poobijam, co wy na to? - zaproponował z entuzjazmem. Agenci ustawili strzelby, celując prosto w niego. Widząc na swojej klatce piersiowej cztery czerwone kropki, westchnął. - Serio, czemu nikt nigdy z tego nie korzysta?

Elements 3Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz