Rozdział 4

75 5 27
                                    

Okolice Kilimandżaro, Tanzania, 2026 rok

Burza przeszła, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi. Lokalny oddział L.A.S.T. nie mógł już dłużej czekać i od razu po ustaniu deszczu wysłał swoje myśliwce w kierunku słynnego wulkanu. Agenci wylądowali w okolicy jeziora Chala, tuż na granicy z Kenią, gdyż na niebie ponownie pojawiły się burzowe chmury. Kamień wiedział, że był poszukiwany, więc zsyłał coraz więcej anomalii, aby utrudnić innym do niego drogę.

Zaczęło się ściemniać. Jedynym światłem dla agentów były pojawiające się od czasu do czasu błyskawice. Zmuszeni do lądowania rozpoczęli poszukiwania na własną rękę, gdyż znaleźli się już w obszarze, o którym mówił Lewis. Meteoryt mógł być blisko.

Philipowi nie podobała się taka eksploracja. To było jak szukanie igły w stogu siana tuż przy paszczy lwa. Wiedział, że był jedyną osobą z mocami, ale nikt go odpowiednio nie przeszkolił do takich misji. W zasadzie jego ostatnia walka odbyła się pięć lat temu i od tamtej pory nigdy nie był w terenie. Mógł jedynie trenować swoje moce na świeczkach.

Nie wiedział, co go bardziej przerażało - próba przejęcia kamienia przez wroga czy dzikie zwierzęta. W głębi duszy już wiedział, że z tej wyprawy wróci z traumą, o ile w ogóle żywy i w jednym kawałku. Starał się jednak nie pokazywać po sobie strachu, zwłaszcza że jeszcze nic złego mu się na razie nie przydarzyło.

Przemierzał kolejne gęstwiny, mając przed i za sobą kilku agentów z latarkami. Las równikowy był pełen niespodzianek, więc musieli zachować ostrożność, tym bardziej w nocy. Philip cały czas miał z tyłu głowy słowa Lewisa na temat lwów, co nie pomagało mu się skupić na zadaniu. Nasłuchiwał, czy nie wychwycił gdzieś oddechu dzikiego kota czy ciężkich kroków, albo innych sygnałów świadczących o obecności intruza. Z tego powodu zamiast szukać wciąż się martwił. Żeby sobie choć trochę ulżyć i dodać otuchy, uniósł dłoń na wysokość klatki piersiowej i się skoncentrował. Zamknął oczy, skupiając wszystkie swe myśli na ogniu. Gdy je otworzył, nad jego dłonią unosiła się mała, płonąca kula. Od razu poczuł się bezpieczniej.

Kontynuował marsz, odgarniając wolną ręką liany i inne rośliny, które zwisały mu tuż nad głową. Szedł cały czas za dwójką agentów, ale w pewnym momencie zauważył, że przestał słyszeć tych za sobą. Ponownie ogarnął go niepokój. Czy zmienili kierunek poszukiwań, czy coś ich dopadło? Philip wzdrygnął się na samą myśl o ataku ze strony dzikich zwierząt i tłumaczył sobie w duchu, że pewnie był przewrażliwiony, więc przestał się za nimi rozglądać i ruszył za tamtą dwójką, żeby i jej nie zgubić.

W pewnym momencie agenci przystanęli. Urządzenie, które jeden z nich trzymał w dłoni, zaczęło pikać. Na ekran spadały pojedyncze krople rozkręcającego się powoli deszczu, więc lada moment mógł on przerodzić się w wielką ulewę. Philip podszedł do mężczyzn i zerknął na ich przyrząd, który miał robić za nawigację.

- Jesteśmy blisko? - zapytał.

- Albo to wina burzy, albo kamień się przemieścił - odrzekł zdziwiony agent.

- Jak to: przemieścił? - zdziwił się brunet.

- To pewnie anomalie - stwierdził drugi. - Ruszajmy, zanim trafi w nas piorun.

- To możliwe? Jesteśmy dość nisko, więc powinien, jeśli w ogóle, uderzyć w te drzewa - kwestionował Philip. Agenci ruszyli, ignorując jego uwagę. Brownowi to się nie spodobało, więc dogonił ich z powrotem i ciągnął temat: - Podobno kamień znajduje się na tym obszarze. Nie ma określonej lokalizacji. Gdzie zatem pokazuje wam to urządzenie, że jest teraz?

Agenci wymienili się spojrzeniami. W końcu ten, który trzymał urządzenie, postanowił nie przedłużać dramatycznej ciszy.

- Tutaj.

Elements 3Where stories live. Discover now