rozdział 10

672 47 7
                                    


- George? George! Wszystko okej? Strasznie zbladłeś, przynieść ci wody? - chłopak szybko wstaje z fotela przy moim łóżku i podchodzi do drzwi od sypialni.
- Nie! Czekaj, nic mi nie jest - próbuje się podnieść, co tym razem mi wychodzi, jednak gdy staje na nogi upadam na ziemię.
- George! Nic ci nie jest? - blondyn podbiega w moim kierunku i pomaga mi wstać z twardej podłogi.
- Tak, jest okej - mówię trochę zmęczonym głosem podpierając się chłopaka - Czy mógłbyś wrócić już do siebie? - powoli odsuwam się od niego i próbuje sam się utrzymać.
- Ale… - widzę zmartwienie w jego oczach, ciężko mi się na to patrzy, czuję jakbym w tym momencie kogoś zawiódł.
- Nie, tak będzie lepiej. Nic mi nie jest, poradzę sobie sam, proszę - mój głos się łamie, nie mam nad tym kontroli, co mnie dołuje.
- Dobrze, jak wolisz. Na wyspie kuchennej zostawiłem ci jedzenie, odgrzej sobie jak będziesz głodny - chce coś odpowiedzieć, jednak chłopak wychodzi z mojego pokoju, a po chwili słyszę jak drzwi frontowe się otwierają i zamykają.
Opieram się o ramę łóżka i chowam twarz w rękach. To wszystko moja wina, mogłem go tak nie traktować, teraz jest pewnie na mnie zły. To wszystko przelatuje przez moją głowę, łzy płyną mi po policzkach gdy uświadamiam sobie, że wszystko zepsułem. Zepsułem sobie życie, duszę, umysł, serce, wszystko. Wszystko jest we mnie zepsute.

Wkładam rękę pod łóżko i uśmiecham się sam do siebie gdy czuję, że moje rzeczy nadal się tam znajdują. Wyciągam stamtąd ciemno krwistą zapalniczkę, najzwyklejsze papierosy i mały woreczek strunowy. Podnoszę go i oglądam z każdej strony.
- To ty mnie tak zniszczyłaś, ale i zarazem sprawiłaś, że zrozumiałem co to życie. Nie jest słodkie jak cola, którą piłem za dziecka. Jest gorzkie jak najtańszy alkohol z monopolowego o 3 nad ranem  - szepcze sam do siebie nadal się uśmiechając. Może ktoś sobie pomyśli, że to co robię jest chore i się leczy, ale tu ratunek to za mało. Jak utkniesz w tym całym gównie sam nie dasz rady z tego wyjść, jak bardzo byś nie próbował. Przez pewien czas wydaje się, że to wszystko znika, nie ma tego ale wystarczy jeden najmniejszy upadek i znów do tego wracasz. Ciągnie cię do tego jak alkoholika do alkoholu. Tak jest też trochę ze mną, tylko mi zostały jeszcze jakieś resztki rozumu i wiem gdzie jest moją granica.
Wyciągam jednego papierosa z papierowego pudełka, na którym standardowo pisze "palenie zabija", w takim razie czekam na swoją kolej. Wkładam go sobie między palce i odpalam go zapalniczką. Powoli zaciągam się nim, a nikotyna rozchodzi się po moim ciele. Odchylam głowę do tyłu i już wiem, że jestem totalnym zerem, zerem, którego nikt nie pokocha, którego nikt nie chce. Śmieszne, że ludzie zabijają się o swoją miłość życia, cierpiąc przy tym każdego kolejnego dnia. No bo jak można stwierdzić, że kocha się kogoś nad życie? A może jest to po prostu zwykłe zauroczenie, które przeminie razem z zimą. Wyjdziesz na dwór, do ludzi i jednak stwierdzisz, że to nie była miłość tylko głupie nic nie znaczące "kocham cię", które pisałeś w swoim najgorszym stanie życiowym.

Gdy odkładam trzeci już zanieczyszczony wkład od papierosa na tą samą ziemię, na której jeszcze niedawno leżałem, sięgam po woreczek z dwoma gramami i szukam po swoich kieszeniach karty kredytowej. Gdy już ją znajduje wysypuje całą zawartość na podłogę koło wypalonych już petów i zaczynam robić cztery proste linie. Biały proszek wygląda tak bardzo kusząco, chyba nigdy nie miałem aż tak wielkiego pociągu do tej substancji.
Szybko zwijam do tego pięciodolarowy banknot i zaczynam wszystko wciągać jedno po drugim. Znów czuję się jakbym był w innej rzeczywistości, tylko tym razem czuję to mocniej. Poprawiam się na ramie łóżka i zamykam oczy. Gdzie jest moją miłość, która mnie uratuje?

Purpurowe wino || DNFWhere stories live. Discover now