34

133 7 1
                                    

Cassian

Zawsze kiedy wzbijałem się w powietrze czułem wolność i lekkość jakiej nie doświadczałem stojąc na ziemi. Mój umysł stawał się jaśniejszy i spokojniejszy. Z tego powodu większość życiowych decyzji podejmowałem w powietrzu. Podobnie postępowałem ze wszystkimi problemami. Wysoko ponad ziemią patrzyłem na nie pod innym kątem i znajdywałem dla ich właściwe rozwiązanie. Jedynym wyjątkiem od tej reguły było pojawienie się w moim życiu Sunnevy. Nie musiałem nawet rozkładać skrzydeł aby wiedzieć jak należy postąpić. Gdy tylko zrozumiałem kim jest zapragnąłem aby była częścią mojego życia. Chciałem ją chronić i kochać ponad wszystko inne. To jednak były moje intencje, moje marzenia i jakkolwiek bardzo tego pragnąłem nie mogłem nic na niej wymusić. Nie miałem takiego prawa. Jej odejście złamało moje serce, wyrwało ze mnie jakąś niewielką, ale istotną cząstkę i pozostawiło ziejącą chłodem dziurę. Nie wiedziałem czy kiedykolwiek zdołam ją czymś zapełnić. 

Ten lot był jednak inny niż wszystkie poprzednie. Nie sprawiał mi radości, nie pozwalał oderwać się od kłębiących w mojej głowie myśli, a ciało które trzymałem w rękach z niewyobrażalna siłą ciągnęło mnie ku ziemi. 

Starałem się patrzyć przed siebie, ale co jakiś czas mój wzrok opadał na martwą kobietę. Jej twarz była zakryta lecz mimo to jej obraz pokazywał mi się przed oczami. Starałem się skupić na teraźniejszości, nie chciałem aby nawiedzały mnie obrazy tego co mogło się wydarzyć. Mimo to widziałem Sunnevę, moją zagubioną, nieoszczędzoną przez los dziewczynkę wbijającą sztylet w pierś swojej babki. Co wtedy czuła? Czy po wszystkim pożałowała swojego czynu? 

Wyrzucam natrętne obrazy z głowy. Nie mam pewności co tak naprawdę się stało. Może nie miała wyboru, może jej babka ją zaatakowała, albo powiedziała coś co zmusiło ją do takiego czynu. Serce podpowiadało mi aby nie wierzyć w to co ukazywały oczy i co nasuwał rozum. W życiu starałem się kierować jednym i drugim. Teraz nie wiedziałem któremu mam zaufać. 

Lot trwa kilka godzin. Kilka godzin bicia się z myślami i tworzenia rożnych scenariuszy, z których jeden jest gorszy od drugiego. 

W końcu docieram na miejsce. Powoli obniżam lot i poprzez chmury dostrzegam niewielką wioskę. Rozrosła się odkąd byłem tu po raz ostatni, ale nie mogła się równać rozmiarom Velaris.

Ląduje na jej obrzeżach. Przyciągam kilka zaciekawionych spojrzeń, ale kiedy gapie dostrzegają co trzymam w rekach uciekają w popłochu lub chowają przede mną. Boją się mnie. Ciekawe ile pamiętają z minionych wydarzeń? Czy wiedzą kim jestem, kim byłem dla Astrid? Być może sądzą, że przybyłem wyrównać rachunki. 

Jedną wioskę już kiedyś obróciłem w pył i piach, a większość jej mieszkańców wysłałem na drugą stronę. Teraz mogłem uczynić to samo. Nie było przy mnie moich braci, ale poradziłbym sobie sam. Nie było tu nikogo kto mógłby mnie powstrzymać. Jednak nie taki był mój cel. Wystarczy już śmierci. Zebrała wystarczające żniwo. 

Idąc w stronę jednego z domów zastanawiam się dlaczego w ogóle tutaj przybyłem. Czy chciałem aby ta kobieta została pochowana przy takich ludziach? Być może zasługiwała by zaznać spokoju i zostać pochowana na jednym ze wzgórz otaczających Velaris. Tutaj na pewno nie była szczęśliwa. 

Drugim powodem dla którego nie powinno mnie tutaj być była obecność pewnego mężczyzny. Męża, ojca, dziadka, osoby, która zawiodła na wszystkich tych polach. Nie byłem pewien co uczynię kiedy go zobaczę. Może zapomnę o moich postanowieniach i jednak ponownie wymierzę sprawiedliwość. Nie chciałem aby ta strona mnie przejęła kontrolę. Nie byłem dumny z bestii, która czaiła się pod moją skórą. Przez większość czasu panowałem nad nią, ale czasami bestia nie dawała się okiełznać. 

Idąc przez wioskę staram się wyciszyć umysł i przygotować na to co ma nadejść. 

W końcu staję przed drzwiami. Ponieważ mam zajęte ręce używam mojej mocy aby zapukać do drzwi. Na rękach błyszczą dwa czerwone syfony. Czuję jak magia przepływa przez moje ciało. To nic w porównaniu do siły jaką posiadam kiedy zakładam wszystkie siedem. Cały komplet syfonów ostatnim razem miałem podczas wojny. Na co dzień wystarczają mi własnie dwa. Wyjątek robię tylko wtedy gdy udajemy się do Wykutego Miasta. Dobrze jest aby Keir i inni mieszkańcy pamiętali o naszej sile. 

Spinam się czekając aż ktoś otworzy drzwi. Wątpiłem aby uczynił to właściciel domu, był na to zbyt dumny. Zakładałem, że pod nieobecność żony znalazł sobie jakiegoś sługę lub służącą. 

Jednak czas mija, a drzwi pozostają zamknięte. 

- Stoi pusty - słyszę za sobą cichy głosik

Odwracam się i widzę przed sobą zgarbioną i mocno wystraszoną kobietę. Biedaczka cała się trzęsie i nie trzeba geniusza aby domyślić się, że nie podeszła do mnie z własnej woli, aż dziwne, że zdołała się odezwać. 

- Gdzie właściciel? - staram się aby mój głosy był w miarę łagodny 

- Wyjechał kilka dni temu - oznajmia

- Wiesz dokąd?

Kobieta kręci przecząco głową i wycofuje się do tyłu. Zerka niepewnie za siebie. Ja również patrzę w tamtym kierunku. Dostrzegam wlepione we mnie dwie pary oczu. Mężczyźni fae stoją za płotem jednego z domów i bacznie obserwują każdy mój ruch. 

Tchórze wysłali do mnie tą biedaczkę zamiast samym się pofatygować. 

- Zaczekaj - mówię nim ta odchodzi, głową wskazuję na trzymane przez mnie ciało - To żona właściciela tego domu. Powinna spocząć w tej ziemi. 

- Zanieś ją do świątyni - mówi kobieta i ucieka jakby zobaczyła samego diabła



Złamana przysięgaWhere stories live. Discover now