2.

704 68 1
                                    

PO

Potężny wicher uderza podmuchami w elegancki czarny samochód, gdy ten mknie górską drogą. Jest dziewiąta rano; to jasny, ale chłodny poranek w zachodniej Wirginii. Kłębiące się na horyzoncie ciemne chmury zapowiadają rychłe opady deszczu. Wóz odbija od głównej drogi i wjeżdża w jedną z bocznych, tak zapomnianą i ukrytą, że łatwo jest ją przeoczyć wśród drzew, jeżeli nie wie się dokładnie, gdzie jej szukać. Szybko przebija się przez listowie i przemierza liczącą trzy mile trasę, by wreszcie gwałtownie zatrzymać się przed imponujących rozmiarów domkiem letniskowym schowanym w leśnej gęstwinie.

Z wnętrza samochodu wysiada, zdejmując okulary, Jack Crawford. Szczypie się w grzbiet nosa, próbując dać sobie ulgę w narastającym bólu głowy. Jest na nogach od szesnastej poprzedniego dnia. Od czterdziestu ośmiu godzin zdołał wykraść tylko kilka minut snu. Przy drzwiach stoi mężczyzna, który pełni zarówno rolę kamerdynera, jak i ochroniarza. Wita Jacka i pyta, czy czegoś mu trzeba.
 ― Jeśli można, proszę o kawę i coś na ból głowy ― odpowiada mu ten.
 ― Kawa i coś na ból głowy ― wtóruje mu Alana od strony schodów. Jack wchodzi do przedpokoju i w wyrazie szacunku zdejmuje kapelusz, wbijając w nią spojrzenie. ― Iście zwycięskie połączenie. Co tutaj robisz, Jack? Wydawało mi się, że prośbę o prywatność wyraziłam dość jasno. Mam rozumieć, że to sytuacja krytyczna?
 ― Nie jestem pewien ― odpowiada Jack nieco ostrzej niż zamierzał. Bierze głęboki wdech. Dobrze wie, dlaczego Alana się tu ukryła. Wie, dlaczego kazała mu zapamiętać wskazówki dojazdu, zamiast pozwolić je zapisać. I wie, dlaczego poleciła, by kontaktował się z nią tylko w sprawach nadzwyczajnej wagi. ― Pomyślałem, że wolałabyś dowiedzieć się od razu. Wyjechałem, gdy tylko zyskałem pewność, że nikt za mną nie podąża.
 ― Jesteś pewien, że nie podążał? ― Alana unosi zadbaną brew. ― Co się stało?
 ― Nie mamy pewności. Oni... zniknęli.
 ― Musisz wyrażać się mniej enigmatycznie ― mówi gładko Alana, biorąc wypełnioną szkocką szklankę z rżniętego szkła od kamerdynera, który zjawił się właśnie z napojami na tacy. ― Stawką jest życie moich najbliższych.
 ― I twoje ― zauważa Jack.
 ― W istocie ― przyznaje Alana. ― Nie każ mi dopytywać.
 ― Dolarhyde przechwycił transporter. Zanim zdążyliśmy upozorować ucieczkę, on sam ją zorganizował. Przewrócił transporter i zbiegł w policyjnym wozie. Nie znaleźliśmy nikogo, kto by ocalał. Nie znaleźliśmy Lectera. Ani Willa. ― Jack wrzuca dwie białe kapsułki do szklanki z wodą, czeka chwilę, opróżnia jej zawartość w jednym łyku i odstawia naczynie z powrotem na tacę. Sięga po kawę. ― Samochód, którym odjechał Dolarhyde, ma wbudowane urządzenie lokacyjne. Namierzyliśmy go. Kazałem im nie zatrzymywać go od razu. ― Pociąga niewielki łyk z kubka. ― Pomyślałem, że doprowadzi nas do Willa.
 ― I doprowadził? ― pyta cicho Alana.
 ― Tak... i nie. Na kilka godzin wyłączył urządzenie, a potem, tuż po zmroku, z jakiegoś powodu włączył je z powrotem. Przez ten czas zdążył się oddalić o dziesiątki mil i znaleźć nad brzegiem oceanu. Wysłaliśmy tam oddział SWAT. Kiedy dotarli na miejsce, Dolarhyde był martwy. Znaleźli go z bebechami na wierzchu. Na szyi miał postrzępioną ranę, Z powiedział, że ugryzł go człowiek. Wszystko wskazuje na to, że został zaatakowany przez dwóch napastników naraz. Krew była wszędzie. Trzy różne typy i tylko jeden należący do Smoka.
 ― Chyba rozumiem, co chcesz mi powiedzieć ― przerywa mu Alana. ― Współpracowali. Will cię zdradził. Znowu.
 ― W tym miejscu sprawa się komplikuje ― odpowiada Jack. ― Gdyby uciekli, bez wątpienia znaleźlibyśmy w domu jakieś ślady. Na tarasie było pełno krwi, ale w pokoju dziennym nie znaleźliśmy nic oprócz małego bryźnięcia, zapewne z rany po pocisku, który rozbił okno. Nie ma możliwości, żeby wrócili po plamach do środka i uciekli drzwiami, nie zostawiając tam żadnych śladów. Cała krew była na tarasie, nigdzie indziej, i ciągnęła się do krawędzi klifu. Wygląda na to, że... ― Jack przełyka ślinę. ― Wydaje się nam, że skoczyli. Albo spadli w czasie walki.
Na długą chwilę zapada między nimi cisza, podczas której sytuacja powoli klaruje się w umyśle Alany. Czuje nadzieję, strach, zmieszanie i zaskakujące ukłucie smutku, który, jak dotąd sądziła, znajduje się poza jej skalą uczuć.
 ― Powiedziałeś, że zniknęli ― decyduje się wreszcie odezwać.
 ― Nie znaleźliśmy ciał ― odpowiada Jack i dopija kawę. ― Wciąż szukamy. Śmigłowce sprawdzają tereny wzdłuż ściany klifu, a oddziały piesze przeczesują plażę.
Alana zastanawia się nad tym przez chwilę, a potem podchodzi do barku, by uzupełnić swoją szklankę.
 ― Hannibal nie pozwoliłby Willowi odejść ― oznajmia cicho. ― Oddał się w ręce FBI, bo myślał, że Will nie będzie go szukał. Gdyby tego nie zrobił, pewnie by się zdziwił, ponieważ Will wkrótce ruszyłby za nim. Nie potrafiłby się powstrzymać. Powiedz, Jack, spodziewasz się, że znajdziecie ich ciała?
 ― Nie jestem pewien, czy w ogóle są ciała, które moglibyśmy znaleźć.
Alana pociąga zdrowo ze szklanki.
 ― Ja też nie. ― Podchodzi do okna i przez chwilę wpatruje się w krople deszczu, który w końcu spadł, a wraz z nim posypały się na ziemię sosnowe igły. ― Dziękuję za odwiedziny, Jack. Nie przychodź, proszę, więcej ― mówi ze ściągniętą twarzą. Spogląda na milczącą postać, która przycupnęła u szczytu schodów z rozszerzonymi oczami i dzieckiem przytulonym do piersi. ― Chyba że będzie to naprawdę konieczne.
 ― Masz na myśli: dopóki nie będę musiał przybyć na ratunek ― podsumowuje Jack. ― Możliwe, że nie znajdziemy ciał, bo nic z nich nie zostało. Uderzenie w połączeniu z obrażeniami, jakie ponieśli, z niemal stuprocentową pewnością pozbawiło ich przytomności, przynajmniej na jakiś czas. Przy takich falach nie trzeba dużo czasu, aby ciało starło się na miazgę o skały.
Alana patrzy na niego chłodno. Mimowolnie Jack wraca wspomnieniami do jednego z ich pierwszych spotkań, kiedy go ostrzegała – niemal błagała – by nie dopuszczał Willa zbyt blisko. Tamte prośby wypowiedział inny głos niż ten, którym Alana odzywa się teraz.
 ― Właśnie w to wierzysz? Czy po prostu łatwiej ci wierzyć, że zabrało ci go morze, a nie Hannibal?

Jak powietrze (HANNIBAL, Hannibal x Will, +18)Where stories live. Discover now