4.

579 58 0
                                    

Płomienie tańczą nisko i wśród trzasku rozpalonego węgla wypełniają żelazny kominek czerwonym blaskiem. Blada dziecinna dłoń wrzuca w nie garść patyków i ogień rośnie; zaczyna się przeplatać z wonnym dymem. Oprócz dźwięku trawiących pożywkę płomieni, Will słyszy cichy szum deszczu. Chociaż nie może się odwrócić, wyczuwa ogrom rozciągającego się za jego plecami pokoju, jakby owionął je przeciąg. Kłęby dymu przyjmują wymyślne kształty – jak nad kadzidłem. Nozdrza Willa rozszerzają się pod wpływem aromatu lasu i łagodnego blasku.
 ― Jabłko ― twierdzi wysoki głos mający źródło poza jego polem widzenia. Należy do dziecka, dziewczynki, jak sądzi. Słychać w nim akcent i brzmi znajomo.
 ― Spróbuj jeszcze raz.
Uszu Willa dobiega ciche westchnienie. Potem następuje chwila ciszy.
 ― Hikora.
 ― W podłodze pałacu są wyrwy ― mówi Hannibal. Will nie może się odwrócić i spojrzeć mężczyźnie w twarz, chociaż czuje, jak ciepły szept owiewa mu ucho. Oddech jest gorący, podobnie jak słowa, które odbijają się echem w jego czaszce, gdy wargi Hannibala delikatnie ocierają się o narząd słuchu. ― Jego komnaty nie są piękne, jasne i przestronne.
I nagle Will może obrócić głowę, ale zamiast Hannibala widzi klęczącą przy ogniu dziewczynkę, beznamiętną drobną jedenastolatkę z krótkimi, ciemnymi włosami i opaską na oczach. Cechuje ją specyficzna twardość, po której rozpoznaje w niej Chiyoh. Po jej prawej stronie siedzi chłopiec w wieku Wally'ego, myśli Will, którego kasztanowe, wpatrujące się w niego z intensywnym zaciekawieniem oczy mogą należeć jedynie do Hannibala.
Will mruga. Widok tak bacznych oczu u tak młodej twarzy jest wstrząsającym doznaniem. Szuka innego punktu zaczepienia dla swojego spojrzenia. Za chłopcem – Hannibalem – znajduje się okno, a przez nie Will widzi Wolf Trap, całe skąpane w śniegu. Chiyoh i Hannibal pojawiają się ponownie, tym razem w bardziej znajomym wydaniu; stoją razem wśród drzew.
 ― Między srebrem a żelazem ― mówi do niej Hannibal. Will ma wrażenie, że zbliżył się do okna, choć jest pewien, że to niemożliwe. Nie poruszył się, nie mógł się poruszyć. ― Będziesz nade mną czuwać?
 ― Będę ― odpowiada Chiyoh szeptem. Pokryte białym puchem drzewa wokół niej zaczynają się rozmywać, a zaraz potem i ona dzieli ich los, i po chwili Will patrzy już tylko w te szczególne, rdzawe oczy przynależące do oblicza, które ciemnieje, jakby zapadało się w noc; jakby tonęło w atramentowym morzu, w rozświetlonej blaskiem księżyca krwi.
 ― Będziesz nade mną czuwać? Will.
 ― Will... Will?
Will jest pewien, że znajduje się pod wodą, ale głos Hannibala jest wyraźny. Nie brzmi nierealnie, choć wydawał się taki jeszcze przed chwilą, gdy rozbrzmiewał w tej geometrycznej ciemności. Will odwraca głowę i zanosi się kaszlem. Z jego ust wydostaje się woda. Są na lądzie... pewnego rodzaju.
 ― Podaj mi koce. Will. Słyszysz mnie?
Will chrząka, kaszle znów i nagle zdaje sobie sprawę z tego, że cały się trzęsie. Czuje się jak wrak. Płuca palą. Przełyk jest jak papier ścierny. Kończyny pulsują bólem. Oczy pieką, gdy je otwiera, drażnione kryształkami soli, które osadziły mu się w rzęsach. Rana po nożu w jego boku rwie, a jej gorąc kontrastuje z lodowatością wody, która na szczęście spowolniła mu przepływ krwi. Mruga gwałtownie i potrząsa głową, by pozbyć się zalegającej w uszach wody, ale żałuje tego do razu, gdy jego szczękę przeszywa nieopisany ból.
Nigdy jeszcze nie czuł się tak żywy.
Hannibal jest przed nim. Przyjmuje szorstkie wełniane koce z okrytych ciemnymi rękawiczkami dłoni Chiyoh. Z całej Chiyoh Will widzi tylko te dłonie, dwa ciemne kształty wynurzające się z mroku. To naprawdę czarna noc, myśli niemądrze, cały rozedrgany. Mimo to Hannibala widzi bardzo wyraźnie. Jego sylwetkę rozświetla blask księżycowej pełni. Wygląda lepiej niż Will. Jest tylko przemoczony i pobladły od zimna. Will skupia spojrzenie poniżej żeber, gdzie sweter mężczyzny jest rozdarty i splamiony czerwienią.
Hannibal narzuca mu koc na ramiona i Will czuje, jak mężczyzna je pociera, by tchnąć odrobinę ciepła w jego skostniałe ciało. Naciska mocno, by uspokoić jego drżenie. Stopniowo organizm Willa ulega tym staraniom, ale Will ma wrażenie, że całun zimna przylgnął do niego na dobre. Rana w policzku rwie go okrutnie i broczy krwią, jednak lodowata woda zmieniła rzadki strumień szkarłatu w gęsty szlam.
Will przewraca się na zdrowy bok i wymiotuje drugi raz. Zimny płyn z jego płuc zalewa rozkołysany pokład żaglówki. Wargi są nieprzyjemnie słone. Ciałem wstrząsa odruch wymiotny. Will wymiotuje żółcią, ledwie świadom dłoni, która gładzi go po plecach przez grube koce. Wzdryga się i próbuje zorientować w sytuacji. Nadal jest noc. Jest na łodzi. Hannibal jest obok. I Chiyoh. Żyje. I Hannibal, Hannibal też żyje. Nadal są wolni i...
 ― Gdzie jesteśmy? ― szepcze chrapliwie. Przez ranę w policzku świszczy powietrze. ― Hannibal...
 ― Na łodzi na Atlantyku, milę od brzegu ― odpowiada Hannibal, wciąż gładząc młodzieńca po plecach. ― Większą część trasy przepłynąłeś.
Will zamyka oczy i skupia się na oddychaniu. Czuje zmęczenie kończyn. Pamięta, jak przebierał nimi desperacko, z ręką pod ramieniem Hannibala i z jego głosem w uchu motywującym go, by płynął dalej, ku czarnej pustce, ku wzmagającej się ciemności.
Po raz kolejny atakuje go kaszel. Po wszystkim Will śmieje się słabo w drewnianą podłogę.
 ― Udało się nam.
Hannibal podciąga go do pionu. Zderzają się; trudno jest im utrzymać równowagę na rozkołysanym pokładzie.
 ― Wygląda na to, że dziś nie zginiemy. A w każdym razie nie w odmętach oceanu. ― Nie słychać w jego głosie bólu, ale Will jest pewien, że Hannibal odczuwa go bardzo dotkliwie. ― Zejdźmy pod pokład.
Łódź się huśta; gdy schodzą do kajuty, Will słyszy burczenie motoru.
 ― Mamy jakiś cel?
 ― W tej chwili Chiyo zabiera nas gdzieś, gdzie nie będziemy wzbudzać zbyt dużego zainteresowania ― odpowiada Hannibal i prowadzi go przez aneks kuchenny i przestrzeń jadalną do pomieszczenia z kojami. Pokryte drewnianymi panelami ściany są skośne, więc pomieszczenie stopniowo się zwęża. W jego głębi są małe drzwi, które prowadzą pewnie do łazienki. Musi być maleńka. W każdej ze ścian znajduje się wąskie łóżko. Pościel jest złożona starannie, jak w wojsku. Will zatacza się, ale tym razem nie ma to nic wspólnego z łagodnymi nocnymi falami. Hannibal sadza go na jednym z bliźniaczych łóżek, a potem na chwilę znika w domniemanej łazience. Nie ma go raptem dwie minuty. To logiczne, że przez toaletę nie można wydostać się z łodzi, jednak Will i tak czuje ukłucie niepokoju, które w połączeniu z utratą krwi i przenikliwym ziąbem Atlantyku przyprawia go o zawroty głowy. Cieszy się, że nie stoi. Jest pewien, że w przeciwnym razie by upadł.
Chwilę później Hannibal wraca z apteczką pierwszej pomocy. Will siedzi cicho i pozwala, by doktor zajął się jego ranami. Policzek boli najmocniej, ale Hannibal zostawia go na koniec. Najpierw ściąga Willowi koszulę i jako pierwsze opatruje ramię. Jego dłonie badają klatkę piersiową, ręce i nogi, poszukując złamanych kości, ale odnajdują tylko stłuczenia i płytkie zadrapania. Mężczyzna traktuje je antyseptykiem i sprawnie owija bandażami. Cichy pomruk, który z siebie wydaje, mówi Willowi, że nie odniósł żadnych poważnych obrażeń, choć w miarę, jak jego ciało się rozgrzewa, ból staje się intensywniejszy. W końcu Hannibal pochyla się nad policzkiem. Jedną dłonią przytrzymuje Willowi podbródek, a palcami drugiej dotyka rozcięcia. Will głośno wypuszcza powietrze przez nos i mężczyzna cofa dłoń. W pomieszczeniu jest dość ciemno, jedynym źródłem światła jest przygasająca żarówka nieosłoniętej lampy, która wydaje się Willowi coraz mniej skuteczna wobec mroku wzbierającego na granicy jego pola widzenia.
 ― Będę musiał zajrzeć do twoich ust ― słyszy z oddali głos Hannibala. ― Will, co się dzieje?
 ― Nic ― chrypi Will. ― Nie powinieneś zająć się sobą?
 ― Obejrzałem swoje rany w łazience. Kula wyrwała trochę ciała, ale nie uszkodziła żadnego z podstawowych narządów. ― Och. Najwyraźniej nie było go trochę dłużej niż dwie minuty. Hannibal pochyla się i zagląda Willowi w oczy. ― Twoje źrenice są rozszerzone. Jak z twoim widzeniem?
 ― Robi się coraz ciemniej ― przyznaje Will.
Hannibal wstaje i idzie w stronę aneksu. Will wstaje i podąża za nim, wiedziony kolejnym ukłuciem niepokoju. Musi podpierać się o ściany, żeby zachować pion. Pokój jest rozmyty i wiruje, ale Will wie – i ta świadomość jest wyjątkowo klarowna – że nie może spuścić go z oczu. Jeszcze nie. Chwyta się kurczowo framugi i widzi, jak Hannibal odwraca się od małej lodówki.
 ― Nie powinieneś wstawać.
 ― Zostań tam, gdzie cię widzę. ― Wie, że brzmi żałośnie i obsesyjnie, ale nie dba o to, jest zbyt wyczerpany. Hannibal jedynie kiwa głową i prowadzi Willa z powrotem do pomieszczenia sypialnego, gdzie sadza go na łóżku i wkłada mu w dłonie karafkę pełną soku z pomarańczy.
Mimo że napój wywołuje pieczenie rozdartego policzka, Will i tak wypija połowę jednym haustem. Kwasek cytrynowy pali przeżarte solą gardło, ale młodzieniec nie przejmuje się bólem; jest znośny, choć może to wrażenie jest tylko skutkiem szoku. Bierze jeszcze jeden łyk, tym razem mniejszy.
 ― Otwórz usta ― mówi Hannibal, kiedy Will przełyka, a ten wypełnia jego polecenie, zamykając oczy w narastającej ciemności. Czuje jak palce Hannibala naciskają wnętrze jego policzka, badając brzegi rany bez niepewności, ale ostrożnie i precyzyjnie. Powstrzymuje drżenie wywołane tym inwazyjnym dotykiem. Przez chwilę wyobraża sobie, co by się stało, gdyby nagle zacisnął zęby: gorąca krew rozpłynęłaby się po jego ustach, przynosząc ukojenie obolałemu gardłu. Czy miałby dosyć siły, by przegryźć kość?
Gdy Hannibal szyje ranę, Will przypomina sobie, jak ostrze przebiło jego twarz, zanim zdążył sięgnąć po broń. Pamięta ten ostry pocałunek. Nie spodziewał się noża, ale dużo bardziej niż ból zaskoczyła go potęga Czerwonego Smoka. Wiedział, oczywiście, że Dolarhyde jest bardzo silny i że mógłby bez problemu wypełnić swoją obietnicę, łamiąc mu kręgosłup gołymi rękami, jednak wiedza i doświadczanie to dwie różne rzeczy. Will przypomina sobie panikę, która ogarnęła go, gdy zdał sobie sprawę z jego możliwości; zimne przerażenie, które odebrało mu tchnienie, gdy podwieszony jak wieprz mógł tylko bezradnie machać nogami w powietrzu. Potęga Smoka była zatrważająca.
Tak, jak jego własna.
 ― Gotowe ― obwieszcza Hannibal i Will wypuszcza powietrze z płuc, dopiero teraz uświadamiając sobie, że wstrzymywał oddech. Najwyraźniej potęga go opuściła. Jego ciało i umysł są wyczerpane. Pozwala, by dłonie Hannibala ułożyły go na łóżku. Czuje, że mężczyzna naciąga na niego koc; szorstki materiał drapie jego nagą pierś. Obserwuje go spod półprzymkniętych powiek. Hannibal kładzie apteczkę na szafce nocnej i wstaje. Ciało Willa spina się, gdy rusza ku drzwiom. Mężczyzna zatrzymuje się przed nimi, trzyma dłoń na futrynie i chyba nagle zmienia zdanie; odwraca się i w końcu siada na łóżku naprzeciwko. Dopiero wtedy Will zamyka oczy. Zanim zatapia się w całkowitej ciemności, spomiędzy jego zaciśniętych zębów wyrywa się ostatnie przepełnione ulgą, ochrypłe westchnienie.

Jak powietrze (HANNIBAL, Hannibal x Will, +18)Where stories live. Discover now