19.

302 34 0
                                    

Zdaje się, że Hannibalowi dużo łatwiej przychodzi zadecydowanie, co przyrządzić, gdy w końcu ma swój główny składnik. Żołądek Willa skręca się lekko na zapach czosnku i cynamonu, jak gdyby rozdarty między głodem a wstrętem. Młodzieniec wie jednak, że zje wszystko, co Hannibal mu zaserwuje. Nie ma sensu dłużej się oszukiwać. Jest odrobinę za późno na zmianę zdania.
Patrzy na niego, kiedy ten gotuje. Rękawy koszuli Lectera są podwinięte za łokcie, odsłaniają doskonale umięśnione przedramiona. Jedna z żył delikatnie się uwypukla, kiedy mężczyzna zaciska palce na nożu, by usunąć z serca tętnice i nadmiar tłuszczu. Nie, żeby było go szczególnie dużo; Ingram był w bardzo dobrej kondycji.
 ― Znakomicie sobie radzisz ― oznajmia Lecter, choć w tej chwili Will zajmuje się tylko sączeniem wina i przyglądaniem się, jak ten przygotowuje kolację. Czy może to już śniadanie? Kiedy zostawiwszy Clarka Ingrama w salonie Freddie, chwiejnie dotarli do doków, słońce zaczynało już wychylać się zza linii horyzontu. Will powinien być zmęczony i wie o tym; pewnie niedługo opadnie z sił, ale póki co jego ciało i umysł są zbyt pobudzone. Poza tym nadal ma opory przed spuszczaniem Hannibala z oczu, a mężczyzna ewidentnie zamierza pozostać w kuchni. Odpocznie po śniadaniu. Czy kolacji.
 ― Niby z czym znakomicie sobie radzę? ― pyta i bierze długi łyk wina.
 ― Ze stawianiem czoła naturalnym skłonnościom do paniki ― odpowiada beztrosko Hannibal, jak gdyby przed chwilą wcale nie obdarzył go najbardziej osobliwym komplementem, jaki Will kiedykolwiek słyszał. Irytacja z pewnością wyraźnie maluje się na młodej twarzy, lecz mimo to Lecter nie decyduje się niczego dodać, a jedynie uśmiecha się błogo znad podsmażanych właśnie pieczarek.
 ― Zawsze czuję ulgę, że to nie mnie oporządzasz na tym blacie ― stwierdza młodzieniec.
Lecter śmieje się krótko i obdarza go roziskrzonym spojrzeniem; usta ma rozchylone na tyle, by błyszczały między nimi bielą ostre kły, a powieki półprzymknięte. Ciemność unosi się wokół niego jak kłęby dymu wokół stosu pogrzebowego. Will nie potrafi powstrzymać nerwowego ruchu, ma jednak nadzieję, że Hannibal nie zwrócił na to uwagi.
 ― Karmię się tobą, choć jeszcześ żyw ― mówi mężczyzna, przenosząc spojrzenie na spoczywające na desce do krojenia serce. ― Nie spłynął ołtarz rubinem twej krwi¹.
Will zawiesza się, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Hannibal z pewnością cytuje jakieś stare, szlachetne dzieło, ale nie wypada mu zapytać, jakie. Mimo wszystko na jego słowa czuje przebiegający wzdłuż kręgosłupa dreszcz.
 ― Dobrze wiedzieć ― oznajmia w końcu. Słyszy cichy śmiech Hannibala, ale rezolutnie wpatruje się w swój kieliszek, w swoje czerwonawe, marszczące brwi oblicze odcinające się bladością wśród jednolitego szkarłatu wina. Ma wrażenie, że jego twarz jest cała we krwi. Jakby patrzył na własne zwłoki. ― Mógłbyś mnie zabić w każdej chwili ― mówi cicho do swojego odbicia, i ono też do niego szepcze. Jest świadom, że Lecter zaprzestał krzątania się po niewielkiej kuchni i teraz intensywnie go obserwuje, zaintrygowany. Dobrze wie, jak wyglądałby jego towarzysz, gdyby zdecydował się podnieść na niego wzrok znad swojego małego lustra, jednak tego nie robi. ― Mógłbyś zmienić zdanie. Wcześniej zmieniłeś.
Jeszcze przez kilka chwil, odkąd milknie, czuje na sobie jego spojrzenie.
 ― Nie bez prowokacji ― odpowiada w końcu Hannibal. ― W relacji z tobą nigdy nie działałem pod wpływem kaprysu, Will. Ty targnąłeś się na moje życie więcej razy i pokazałeś dużo bardziej zmienną naturę.
Młodzieniec nie może zaprzeczyć, że jest w tych słowach dużo prawdy. Hannibal zachowywał się wobec niego w sposób bardzo spójny, może nawet lojalnie. Przez ostatnie lata to Will ciągle zmieniał zdanie, grał na dwa fronty i uporczywie odmawiał każdej ze stron pełnego zaangażowania. Aż do teraz, myśli. Zdanie sobie sprawy z własnej hipokryzji nie pomaga, niestety, w uśpieniu strachu, który w chwilach takich jak ta wypełnia jego serce; strachu przed tym, co Hannibal może, co mógłby mu zrobić. Żadna ilość wybaczenia nie pomoże mu zapomnieć, jak te stanowcze, a zarazem zwinne ręce rozpłatały mu brzuch.
 ― Kiedyś chciałeś zabić mnie gołymi rękami, Will ― przypomina mu Hannibal. ― A jak zrobiłbyś to teraz?
 ― Nie zrobiłbym. ― Will marszczy brwi. ― Nie znałem... ― urywa.
 ― Czego nie znałeś? ― dopytuje mężczyzna. ― Jakaż to wiedza powstrzymuje twoje szlachetne dłonie?
 ― Prawdy o nas ― wyznaje Will, podnosząc w końcu wzrok, by przebiec nim po sylwetce i twarzy Lectera. ― Niedoścignionej wielkości, którą znają tylko szaleńcy.
 ― Szaleńcy ― powtarza Hannibal, odwzajemniając spojrzenie młodzieńca z taką intensywnością, iż ten niemalże czuje dotyk jego dłoni na swym policzku, choć przecież stoją metry od siebie ― i ci, którzy wierzą ich słowom².

Jak powietrze (HANNIBAL, Hannibal x Will, +18)Where stories live. Discover now