28.

340 35 0
                                    

 ― Rysujesz nas?
 ― Przypominają ci nas?
Will marszczy brwi. Szkicowane przez Lectera postaci zdecydowanie wyglądają jak oni, choć mają na sobie jakieś starożytne, wyglądające na greckie zbroje, a za nimi kroczy legion odzianych podobnie, ale nakreślonych już mniej szczegółowo żołnierzy. Gdyby jednak – i młodzieniec dobrze o tym wie – odpowiedział na to pytanie twierdząco, Hannibal odrzekłby mu coś w rodzaju „a to ciekawe", sugerując tym samym, że wcale nie jest to z jego strony oczywista prowokacja, i że Will wszystko sobie uroił. Dlatego właśnie nie odpowiada nic i, lekko pochylony nad blatem biurka, patrzy dalej.
Sekretne mieszkanie Hannibala okazało się luksusowym apartamentem na szczycie wyjątkowo ekskluzywnego apartamentowca, na który można dotrzeć osobistą windą. Nowy gabinet niezwykle przypomina ten, w którym Will spędził tak wiele czasu, wytracając rozum. Jest w nim coś, co budzi nostalgię; to echo miejsca wypalonego w pamięci Willa, umeblowanego tą samą ręką. Wyczuwa w tym wnętrzu Hannibala, jego obecność, jego styl, i nagle myśli, że tęskni za tą odległą przeszłością, za tymi starymi wersjami ich samych, które zwykły bawić się w fortele i odkrywać się wzajemnie.
Cisza rozciąga się na dłuższą chwilę, aż w końcu Hannibal ją przerywa.
 ― To Święty Zastęp ― oznajmia, jakby spodziewał się, że młodzieniec od razu wszystko zrozumie. Will szuka w pamięci jakichś odniesień.
 ― Religijnych skautów? ― żartuje, chcąc kupić sobie trochę czasu i może skłonić Hannibala do powiedzenia czegoś, co bardziej pobudzi jego pamięć.
 ― Zastęp Tebański ― mówi Lecter, najwyraźniej postanawiając zupełnie zignorować ten komentarz ― istniał w czwartym wieku i był oddziałem, w którego skład wchodzili wyłącznie kochankowie.
 ― To znaczy, że jego żołnierze urządzali orgie? ― rzuca młodzieniec, marszcząc czoło, a Hannibal obnaża zęby w wyrazie irytacji. Gdyby Will był kimkolwiek innym, zapewne w tej chwili Lecter przeglądałby w pamięci swoje przepisy. Właściwie i tak może to właśnie robić, choć raczej nie zrealizuje swych fantazji z tak błahego powodu. Jeśli Hannibal ma robić się agresywny za każdym razem, gdy Will rzuci kiepskim żartem na temat jego dziwacznych, pretensjonalnych zainteresowań, ich wspólne życie będzie wyjątkowo burzliwe.
 ― Nie, Will, nie urządzali orgii ― odpowiada mężczyzna ― ale to tak intrygujący pomysł, że muszę poprosić cię o rozwinięcie tego tematu.
Will czuje na policzkach gorąc.
 ― Powiedz mi więcej o tym całym Świętym Zastępie. Czy tam tebańskim. Czy jakkolwiek nazywa się ten twój oddział.
Usta mężczyzny wykrzywia uśmieszek, odrobinę lubieżny, jak wydaje się młodzieńcowi.
 ― A więc pomówimy o tym innym razem. Święty Zastęp, znany również jako Zastęp Tebański, był oddziałem kochanków ― wyjaśnia Lecter i Will czuje, jak jego zdradziecka twarz nabiera czerwonego odcienia pod tym przeszywającym spojrzeniem. ― Przez wiele pokoleń byli niemalże niepowstrzymani. Miłość wyciągała na wierzch wszystko, co najlepsze zarówno w kochającym, jak i w kochanym. Któryż człowiek nie wolałby umrzeć tysiąc razy, aniżeli porzucić kochanka w niebezpieczeństwie, lub na jego oczach niegodnie lub tchórzliwie się wycofać? ― Hannibal przerywa i przyciemnia podbródek jednej ze szkicowanych postaci, tej, która bardzo przypomina Willa. ― Żeby ostatecznie unicestwić Zastęp, Filip Macedoński musiał zgładzić każdego jednego żołnierza, ponieważ żaden nie chciał się wycofać. Gdy pojął, co uczynił, zaczął lamentować.
Usta Willa są zupełnie wyschnięte. Chociaż Hannibal już nie patrzy na młodzieńca, ten wciąż czuje się przewiercany jego spojrzeniem na wylot. Czuje, jak puls zaczyna mu przyspieszać, i spuszcza wzrok na ołówek, którym Lecter zwinnie przesuwa po papierze. Przez chwilę słychać tylko skrzypienie grafitu.
 ― Jeśli Jack Crawford myśli o powstrzymaniu któregoś z nas ― szepcze wreszcie Will ― musi przygotować się na konieczność powstrzymania nas obu. ― Przełyka z trudem ślinę. Byłoby chyba lepiej, myśli, po prostu nic nie dodawać. Niestety, jakaś obłudna część jego ani myśli zamilknąć. ― Tylko że my nie jesteśmy kochankami.
Po tych słowach atmosfera w pokoju zmienia się diametralnie i nie ma już dość powietrza, by zaczerpnąć głębszy wdech.
 ― Każde serce śpiewa pieśń ― mówi Hannibal z mocnym akcentem i enigmatycznym wyrazem twarzy ― która jest niekompletna, dopóki drugie serce na nią nie odpowie. Od pierwszej chwili, gdy cię poznałem, Will, wiedziałem, że w twoim znajdę swoją odpowiedź.
Serce Willa łomocze donośnie, pompując krew w takim tempie, że młodzieniec zaczyna odczuwać zawroty głowy, a jego uszy wypełnia biały szum. Kilka kropli potu spływa mu po karku, by zniknąć za linią kołnierza. Hannibal podnosi głowę znad swego szkicu, a Will nie potrafi powstrzymać się od wbicia spojrzenia w te magnetyzujące czerwone oczy.
Gdy Hannibal odzywa się ponownie, jego głos jest dokładnie tym ze snów Willa, także tych na jawie. Młodzieniec uciekał od tego echa przez trzy lata mąk, na które sam się skazał.
 ― Kocham cię, Will.
Will krztusi się powietrzem. Nagle nie jest pewien, czy Hannibal przed nim jest prawdziwy, czy to tylko zjawa z innych czasów nawiedzająca jego umysł, jego wyobraźnię, jak przez wszystkie te lata, które Will zdołał spędzić z dala od niego. Czy Hannibal rozpłynie się jak dym pod jego dotykiem, jeśli wyciągnie dłoń, zastanawia się, jednak myślenie w sposób klarowny – i oddychanie – sprawia mu teraz ogromną trudność.
Lecter pozwala mu na mało eleganckie parsknięcie i udawany kaszel, obserwując go w milczeniu i z nieprzeniknionym, tak dobrze Willowi znanym wyrazem twarzy. Młodzieniec zaczyna panikować; płuca stawiają opór, kiedy próbuje wziąć głębszy wdech. Serce wciąż pompuje mu krew szybciej i szybciej. Will chwyta szklankę szkockiej, która stoi zapomniana na krawędzi biurka, i pije, czując, jak bursztynowy płyn rozpala go od środka. Wreszcie bierze głęboki, drżący wdech.Tylko spokojnie, mówi sobie, ale przecież jest już na to za późno.
 ― Nie jesteś do tego zdolny ― stwierdza, kiedy udaje mu się wreszcie unormować oddech i częściowo odzyskać opanowanie.
 ― Tylko ja jestem do tego zdolny ― poprawia go Hannibal spokojnie, beznamiętnie, bez cienia złości. W słowach wymawianych z dworskim akcentem kryje się jednak coś ciężkiego; spod pozornej oziębłości wyzierają gorące płomienie. Will wie, że powinien być teraz wyjątkowo czujny. To był ten sam ton, który usłyszał wiele lat temu, jeszcze w Baltimore, wykrwawiając się u stóp swego kata na kuchennej posadzce.
Młodzieniec mógłby założyć, że mężczyzna ma na myśli miłość w tym bezpieczniejszym, platonicznym znaczeniu – przecież nic w jego tonie czy wyrazie twarzy nie wskazuje na zawarty w tym wyznaniu romantyczny ładunek – nie zamierza jednak ratować się w tej chwili udawaniem głupca. To byłaby bardzo niebezpieczna taktyka i z dużym prawdopodobieństwem zirytowałaby Lectera, który dobrze wie, że Will doskonale go zrozumiał.
 ― Na całym świecie tylko ja cię znam, Will ― kontynuuje Hannibal ciszej, lecz wcale nie brzmi mniej przerażająco, głównie za sprawą tego, co mówi. ― Tak, jak na całym świecie tylko ty znasz mnie.
Will przełyka ciężko ślinę i marszcząc czoło, zawiesza spojrzenie na ramieniu swego towarzysza. Czuje potrzebę przełamania tego napięcia, znów niezdolny do normalnego oddychania w tak gęstej, dusznej atmosferze.
 ― Od jak dawna? ― pyta z trudem. Dobrze wie, od jak dawna, ale marzy, by Hannibal okazał mu litość i odpowiedział. Wiem, bo mi powiedział. Bo słyszałem jego głos w swojej głowie, myśli; idea ta wydaje mu się jednak tak niedorzeczna, że nie potrafi jej do siebie dopuścić.
Hannibal uśmiecha się kącikiem warg i odpuszcza mu.
 ― Od chwili, kiedy cię ujrzałem ― odpowiada, a jego słowa, wypowiedziane tym razem na głos, znów brzmią zupełnie inaczej, niż brzmiały w umyśle i ciało Willa reaguje na nie, gwałtownie, żywo, niepowstrzymanie. ― Już wtedy wiedziałem, że właśnie ty mnie zrozumiesz, a ja będę w stanie zrozumieć ciebie. I wiedziałem, jak bardzo tego zrozumienia potrzebujesz. Ty – zjawiskowy, zniewolony wilk stłamszony kagańcem jak pies i używany jak tropowiec. Oni cię nie rozumieli; to było ewidentne. Nie mogli zrozumieć. Czy wiesz, dlaczego?
Will potrząsa głową. Suchość w ustach jest już niemal dla niego bolesna; czuje, jak pierzchną mu wargi.
 ― Ponieważ jesteś rozwiązaniem zagadki Samsona, Will. Miodem w ciele lwa. Filistynom brakowało punktu odniesienia, który pozwoliłby im cię zrozumieć, ale dla mnie to oczywiste. Cóż jest słodsze niż miód? Cóż potężniejsze niż lew? Cóż, jeśli nie ty?
Młodzieniec nie odpowiada. Skupia się na tym, by równomiernie oddychać (co stało się niewiarygodnie trudne), i zapanować nad szklącymi się oczami. Nie jest pewien, jak długo jeszcze będzie w stanie ustać, dlatego opada na krzesło po drugiej stronie biurka.
Hannibal uśmiecha się życzliwie.
 ― Wiesz o tym od dawna. Naprawdę jesteś tak zaskoczony, słysząc to w tej chwili?
 ― Nie czuję tego samego ― wydusza wreszcie Will; słowa boleśnie przedzierają się przez wyschnięte gardło. ― Nie mógłbym. Po wszystkim, co zrobiłeś...
 ― Mój drogi chłopcze. ― Lecter nie wydaje się wzruszony jego słowami. Jeżeli w ogóle coś poczuł, to jedynie rozbawienie gwałtownością, z jaką został odrzucony. ― Czym według ciebie jest miłość?
Nagle z sąsiedniego pokoju dobiega ich dźwięk i Will spogląda w stronę drzwi, choć wie, że nic tam nie zobaczy. Kiedy wraca spojrzeniem do Hannibala, ten wciąż się w niego wpatruje. Młodzieniec przełyka ślinę i celowo patrzy wszędzie, tylko nie w jego oczy.
 ― Chyba nasz gość się obudził ― mówi, zadowolony, że im przerwano, nawet jeżeli oznacza to początek kłopotów.
Wciąż czuje na sobie spojrzenie mężczyzny i w końcu odważa się zerknąć na niego zza zasłony rzęs. Lecter nie wydaje się odrzucony, a prawdę mówiąc, wygląda wręcz na zadowolonego. Jezu, co za maniak, myśli Will, szybko na powrót odwracając wzrok. Słyszy, jak Hannibal wstaje, i wypuszcza z płuc nieświadomie wstrzymywane od jakiegoś czasu powietrze.
 ― Zobaczę, jak się czuje ― oznajmia doktor. Rusza do drzwi, ale przystaje, i młodzieniec podnosi głowę, ciekaw, co się stało. Momentalnie dostrzega zmianę w jego wyrazie twarzy. Brwi Hannibala są lekko ściągnięte, a wargi nieznacznie wykrzywione; czyżby się wahał? Czyżby chociaż ten jeden raz zastanawiał się, co powiedzieć? Will unosi brew, zaintrygowany tą nagłą zmianą w jego nastawieniu.
 ― Nie musisz przy tym być, Will ― mruczy w końcu Lecter. ― Dokonałeś zadziwiających postępów, ale tym razem nie będzie tak samo, jak z Ingramem i Smokiem.
Starając się nie okazywać niedowierzania, młodzieniec zmusza się, by rozważyć propozycję Hannibala, zamiast od razu ją odrzucać. Tym razem będzie inaczej, i to pod wieloma względami. Nie może udawać, że się nie boi. Nie ma pojęcia, jak zareaguje i – co nagle do niego dociera – to pewnie dlatego Hannibal wydaje się tak zafrasowany. Zabijanie morderców można było uznać za działanie w słusznej sprawie, ale w tym, do czego się teraz przymierza... w tym, czego sam od swego towarzysza zażądał, nie ma nic prawego. Takie czyny są bliższe naturze Hannibala, myśli. Skrzywdzenie kogoś nie z pobudek etycznych, tylko irytacji. Bedelia to wprawdzie wyjątkowo irytująca jednostka, która w dodatku, zdaje się, że wzbogaciła ostatnio listę swych grzeszków o próbę zamordowania ich, ale nie jest złą osobą. Czy pozbawiony możliwości usprawiedliwienia swych czynów dobrem ogółu Will będzie w stanie znieść taki poziom okrucieństwa? Czy może zwycięży w nim moralność?
Młodzieniec przypuszcza, że istnieje tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać.
 ― Chcę przy tym być ― mówi. ― Mogę ci pomóc.
 ― Dobrze więc ― odpowiada Hannibal. Okrąża biurko i w drodze do drzwi przez moment (i prawie na pewno z premedytacją) poważnie narusza przestrzeń osobistą Willa. ― Przygotuję, co trzeba. Mógłbyś przynieść walizkę, która leży na łóżku w głównej sypialni?

Jak powietrze (HANNIBAL, Hannibal x Will, +18)Where stories live. Discover now