#Jesienny Smut

760 70 22
                                    

 Ostatnio słyszałem, że ludzie boją się tego co nieznane. To gówno prawda. Bałem się nad sarkofagiem Kronosa, bałem się w labiryncie, albo na wyspie Cyklopa. Gdy usłyszałem, że mam raka nie czułem strachu. Raczej obojętność. Z obojętną miną wstałem z lekarskiego stołka i wróciłem do domku numer trzy w obozie. Równie obojętnie zacząłem się pakować. Nie mogłęm pozwolić by ktoś mnie złapał na ucieczce.

 Mój plan był prosty. Nie chciałem obarczać nikogo odpowiedzialnością za moją chorą i niedołężną osobę. Tego właśnie się bałem. Że będą szprycować mnie igłami, lekami, chemią, żę będę przybity do łóżka, że ktoś będzie musiał mnie ubierać bo nikt nie powie, żeby ze mnie zrezygnować. Nie, na to nie mogłem pozwolić. Umrę tak jak żyłem: wolny i niezależny. Ostatecznie wyrok i tak jest pewny. Rak mózgu to wyrok śmierci, nie ma lekarstwa. Chemia tylko odwlekałaby moment śmierci, przedłużała moment agonii.

 Obojętnie spojrzałem przez okno na obóz. Miejsce, w którym przez tyle lat czułem się jak w domu. To był mój dom, moje miejsce na świecie. Tyle razy ryzykowałem życie w walce o niego, a umrę zupełnie anonimowo. Nie będę Percym, bohaterem, który zginął oddając życie za innych. Będę kolejnym petentem, którego pokona choroba. Jak to szło? Hero to Zero? Chyba coś takiego.

 Obojętne łzy popłynęły mi po twarzy. Nie hamowałem ich. Pozwoliłem im spływać. Szybko wrzuciłem do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, nabazgrałem kilka słów na kartce do Annabeth. Jej najbardziej było mi szkoda. Nie chciałem przedłużać jej zbędnego cierpienia. Biedna, kochana Annabeth, nigdy nie pozwoliłaby mi się poddać. Po części robię to też dla niej. Jest świetną laską, z pewnością znajdzie kogoś odpowiedniego. Wychodząc z domku zgasiłem światło.

- Żegnaj domku numer trzy. Dzięki za wszystko.

  Księżyc świecił jasno tej nocy. Tego roczna jesień jest naprawdę piękna. Wspaniały czas na śmierć. Skierowałem się w las zostawiając za sobą cały obóz. Kilka świateł w oknach jeszcze się świeciło. Na szczęście wszyscy byli już u siebie. Droga przede mną była wolna. Tylko ja, las i mój rak. No, śmiało Percy. Teraz nie możesz się wycofać.

- Peeeeeercy!

 Zajebiście. Oczywiście, mój najlepszy przyjaciel musiał wybrać akurat ten moment. Spośród wszystkich akurat ten. Kurwa. Czyli jednak nie pominę pożegnań. Odwróciłem się i starałem przywołać uśmiech. Niestety Grover znał mnie za dobrze. Uśmiech zszedł z jego twarzy.

- Stary, co jest - spojrzał na mój plecak i oczy szeroko mu się otworzyły - co robisz? Gdzie idziesz?

- Bracie, to dość skomplikowane...

- Wiedziałem - przerwał mi - od kilku tygodni zachowujesz się dziwnie. Przypuszczałem to, że chcesz nas opuścić. TO pewnie przez obóz Jupiter, tak? Do nich uciekasz, tak?

Grover rozkręcał się coraz bardziej więc postanowiłem to zakończyć jak najszybciej. Jednym precyzyjnym zdaniem.

- No więc? - nozdrza satyra drgały ze zdenerwowania- Nic nie powiesz?

- Umieram.

 Efekt był taki jak przypuszczałem. Ramiona Grovera opadły, a oczy delikatnie przymknęły. CO więcej satyr zatoczył się na swoich kozich nogach i gdybym go nie złapał upadłby na ziemię. Pomogłem mu usiąść, ale sam stałem. Uśmiechnąłem się smutno do swojego przyjaciela.

- Niee... niee żartuj tak Percy - głos mu się łamał.

 Pokręciłem spokojnie głową.

- Nie żartuję. Właśnie dlatego odchodzę. Żeby nie robić problemu.

Light In The DarknessWhere stories live. Discover now