Rozdział 21

157 10 0
                                    

Stosy ciał. Zakrwawione, z twarzami zastygniętymi w bólu i strachu. Pustka w ich oczach, które jeszcze przed chwilą patrzyły na niego tak błagalnie, jakby co najmniej był bogiem. Bo w pewnym sensie był, to przecież on swoją ręką decydował, kto będzie żył dalej, a kto umrze. To on naciskał za spust, widząc te tysiące oczu, słysząc tysiące krzyków i jęków, czując zapach krwi i prochu, a potem także dymu, kiedy pozbawione życia zwłoki, zmieniały się w kupę prochu.
Zaciągnął się. Wydawało mu się, że znowu stoi na polanie i patrzy na tłum ludzi, wychudzonych, przestraszonych, ale wciąż z tlącą się gdzieś w głowie nadzieją. A on był tym, który musiał im te nadzieję odebrać.
Przekręcił się na bok. Przed oczami widział te blade ciała, które przed chwilą jeszcze były pełne życia. W uszach dźwięczały mu komendy i świsty pocisków. Wzdrygnął się, były tak głośne, że wybudziły go ze snu, chociaż przecież wcale nie spał, a jedynie leżał z zamkniętymi oczami. W pokoju było ciemno. Nieco się uspokoił, nie widząc nigdzie zwłok. Otarł z czoła resztki potu i nakrył się kołdrą, mając nadzieję, że może zaśnie tym razem. Od kłótni z Basią, coraz trudniej było mu spać.
Zapadł w sen, albo przynajmniej tak mu się zdawało. Sen był realistyczny, bo przy każdym wdechu czuł zapach dymu, a dźwięków strzału naliczył już trzy. Znał ten odgłos. Przypominał mu wystrzał jego własnej broni...
- Kurwa – wrzasnął, podnosząc się gwałtownie. Naciągnął na siebie spodnie i marynarkę i natychmiast wybiegł z pokoju. Broń miał przypiętą, a buty założył w biegu, otwierając po ciemku drzwi wejściowe. Jego hałasowanie obudziło rudowłosą, która obserwowała jego zachowanie ze schodów. Zawróciła do siebie po płaszcz i w środku nocy, pobiegła za Hansem.

To co zobaczył, wprawiło go w osłupienie. Na krańcu wioski, w obrębie jednego z gospodarstw, unosił się dym. Na podwórku stał jeden z jego żołnierzy, Josef, trzymając w górze broń. Przed nim stała cała rodzina, sądząc po strojach, dopiero co wyciągnięta z łóżek. Mężczyzna, kobieta i dwoje dziewczynek patrzyło na Josefa ze strachem. Niedaleko tego widowiska, leżał mały stos – ciała trójki dzieci. Hans nie chciał na nie patrzeć, zdołał jedynie zarejestrować, że z pewnością były pochodzenia żydowskiego.
Wziął wdech, żeby krzyknąć do podwładnego, ale jego słowa zagłuszył kolejny strzał. Tym razem, padł mężczyzna. Jego żona, zaniosła się szlochem, przywierając do jego krwawiącej piersi. Jej córki, zbyt małe, żeby rozumieć całe zajście, trzymały się za ręce spanikowane.
- Karą za ukrywanie Żydów, jest śmierć. Kogo powinienem zabić teraz? Ciebie, polska szmato – tu wskazał na kobietę – A może dzieci? – uśmiechnął się, celując.
- Odłóż broń. To są dzieci! – Hans nie wypowiedział tych słów, choć były tak przesycone lodem, jak jego własny głos. Nie, te słowa powiedziała ruda istotka, stojąca za nim.
- A co mnie to interesuję? Zdrada to zdrada – śmiał się Josef, celując to w kobietę, to w jej dzieci.
- Odłóż ją. Natychmiast! – Basia była zdziwiona swoją odwagą. Stała tam, z nogami w błocie, patrząc w oczy Josefowi. Nie bała się go w tamtym momencie. On ją po prostu brzydził. Podszedł do niej, powolnym krokiem.
- Panie Poruczniku, ta rodzina ukrywała żydowskie robaki. Wykonuję tylko swój obowiązek. Wiem, że Basia należy do Pana, mógłby Pan nauczyć ją posłuszeństwa?
Basia się nie wystraszyła, dopóki Hammer nie wyjął z kabury swojego pistoletu i w nią nie wycelował. Patrzyła na niego z gniewem, z ogniem w oczach. Paliło go jej spojrzenie, mimo to mierzyli się przez moment. Po czym, Hans jakby nigdy nic, zastrzelił Josefa, który padł na ziemię ze swoim uśmiechem.


Zdrada ma na imię BaśkaWhere stories live. Discover now