Rozdział 34

111 10 0
                                    

Dojechaliśmy do rezydencji późno w nocy. Hans musiał wypełnić dokumenty dotyczące śmierci matki i zdecydować co dalej z pogrzebem. Basia zasnęła gdzieś w połowie drogi, więc w samochodzie oprócz jej pociągania nosem panowała absolutna cisza. Nie wiedziałem czy brat milczy, bo wewnętrznie przeżywa odejście matki, z którą nie miał najlepszych kontaktów, czy może po prostu nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Byłem przecież wyrzutkiem, elementem zbędnym, jak mi to dosadnie wytłumaczyli w obozie. Zresztą, nigdy nie wiedziałem co myślał Hans. Opanował kamienną twarz najlepiej z naszej rodziny, choć przecież każdy miał swój własny sekret.
Hans wyniósł Basię z samochodu. Nie chciał jej budzić. Poszedłem za nimi, próbując schować się za plecami brata. Przywitał nas wartownik, a właściwie to jedynie zrobił gest w stronę Hansa , a na mój widok prychnął pod nosem. No tak, według takich jak on nie śmiałem żyć. Chwilę później skarciłem się za takie myślenie. On nie mógł wiedzieć kim byłem...kim jestem. Hans położył Basię do łóżka i na tym skończyła się jego ochrona. Sam musiałem dostać się do przydzielonego mi pokoju. Zaszyłem się w łazience. Jego mundur i tak za bardzo szczypał mnie w oczy. Odkręciłem kran, ciepła woda z mydłem była czymś wydaje się normalnym, ale dla mnie była niemal namiastką luksusu. Mogłem myć ręce po parenaście minut, byleby tylko poczuć na skórze trochę ciepła, ale przede wszystkim chciałem pozbyć się numeru, wytatuowanego podczas pobytu w obozie. Tarłem i tarłem to miejsce aż w końcu woda nabrała barwi krwi, a atrament nadal się utrzymywał, każdego dnia przypominając mi o tym, co musiałem przejść.

- Kurt nic nie rozumiem...co się stało? – zapytał Werner, kiedy w przerwie koncertu wyciągnąłem go na tyły filharmonii. Miałem tylko parę minut, póki nikt nie zacznie nas szukać. Ostatnio wszystkim patrzyli na ręce, a po tym co zrobił Hans moja rodzina znalazła się na świeczniku. I to w tym najgorszym sensie.

- Tłumaczyłem Ci już...nie możemy się więcej spotykać. To co robimy...jest niezgodne z prawem. Mogą nas za to zabić! – syknąłem nieco głośniej rozglądając się na boki. Uliczka była ciemna, latarnie ledwo oświetlały chodnik. Werner stał naprzeciwko ze skrzyżowanymi rękami i już wiedziałem, że ta rozmowa będzie wybitnie ciężka.

- Póki się nie dowiedzą, nic nam nie grozi – prychnąłem. Słyszałem tą wymówkę już tysięczny raz. Złościło mnie to, ale po części rozumiałem Wernera. Nie mógł wiedzieć jak naprawdę funkcjonuje państwo Trzeciej Rzeszy, był tylko skrzypkiem w tutejszej orkiestrze, a ja miałem braci na stanowiskach i ojca fanatyka. Zbyt dobrze znałem to środowisko i wiedziałem jakie ryzyko niosą ze sobą nasze spotkania. Filharmonia huczała od informacji na nasz temat. Oczywiście zaprzeczałem wszystkiemu, a mocne nazwisko zapewniało mi jako taką ochronę. A przynajmniej tak myślałem.

- To co? To koniec? – odezwał się Werner, kiedy ja w głowie obmyślałem plan ucieczki za granicę. Kiwnąłem tylko smutno głową. Kochałem go, dlatego nie chciałem narażać go na niebezpieczeństwo.

- Werner, ja...

Nie pamiętałem dalszej rozmowy. Obudziłem się w areszcie z potwornym bólem głowy. Przy mojej celi stało dwóch strażników w czarnych mundurach. Gestapo, pomyślałem i zemdlałem. Obudzili mnie wiadrem zimnej wody. Potem wzięli na przesłuchanie, zadawali mnóstwo pytań, krzyczeli, aż w końcu któryś z nich uderzył mnie kolbą pistoletu. Poczułem w ustach metaliczny smak krwi.

- Ostatni raz pytam – przyznajesz się?

- Nie! Jestem rodowitym Niemcem, wiernym państwu – odpowiedziałem, za co dostałem kolejny raz. Już nawet nie wiedziałem który, przestałem liczyć po 10. Miałem nadzieję, że mnie tu zatłuką i spotkam się z Wernerem...Werner, przypomniało mi się co się z nim stało po drugim uderzeniu. Rozmawialiśmy, chciałem mu wszystko wyjaśnić, przeprosić, poprosić, żeby mnie nie zostawiał, bo poza matką, nie miałem nikogo. Nie zdążyłem. Okrążyli nas. 5 gestapowców otoczyło nas w uliczce. Próbowałem być spokojny, opanowany, ale Werner nigdy taki nie był. Szarpał się, rzucał przekleństwami w ich stronę, a na końcu wyrwał się do ucieczki. Dostał w sam środek pleców, a ja nie mogłem nic zrobić, kiedy wykrwawiał się na środku ulicy.

- To poważne przestępstwo. Grozi za nie nawet obóz – groźba z jaką wypowiedział te słowa przeraziła mnie dość poważnie. Ledwo słyszalnym głosem, ponieważ usta miałem zalane krwią poprosiłem o telefon. Tylko moje nazwisko miało mnie uratować. Wykręcili numer Olafa. Był ostatnią osobą do której bym dzwonił kiedykolwiek, ale wtedy dziękowałem Bogu, że był moim bratem. Mój entuzjazm zniknął po 6 sygnałach. Nie odbierał. Trzymałem się jednak nadziei. Miałem w końcu jeszcze jednego brata. Hans został zdegradowany, ojciec wyrzucił go z domu, była szansa, że trzymałby moją stronę. I pewnie by tak było...gdyby odebrał.

Moje złudzenie na uratowanie zniknęło, kiedy wpakowali mnie do wagonu z jakimiś ludźmi. Patrząc na ich rysy musieli należeć do rasy żydowskiej. Bardzo dobrze umiał ich odróżniać, zasługa ojca. W wagonie było gorąco, nabawiłem się klaustrofobii po tygodniu w nim spędzonym. Byłem głodny, osłabiony i wystraszony widokiem tych, którzy nie doczekali podróży.
Wysadzili nas na jakiejś stacji. Kazali oddać wszystkie rzeczy jakie mieliśmy. Bez wahania oddałem złoty zegarek, który dostałem od matki na 20 urodziny. Potem nas ogolono, zdezynfekowano i ubrano w te okropne pasiaki. I zrobiono nam te tatuaże. Dostałem miejsce w baraku 8. Był zapełniony ludzkimi szkieletami. Smród jaki unosił się w powietrzu palił mnie w oczy. Ktoś powiedział, żebym się położyć na pryczy, choć był to tylko kawałek drewna z którego wychodziły drzazgi. Pierwszą noc w obozie przepłakałem.

Następny dzień zaczął się od pobudki i apelu. Staliśmy w mrozie godziny, a potem dali każdemu z nas kawałek chleba, który był tak suchy, że trzeba go było trzymać w ustach sporo czasu. Potem wziąłem łyk kawy, która w zasadzie była nienajczystszą wodą i kazali nam odmaszerować do pracy. Dostałem przydział w kamieniołomach. Wytrzymałem tylko godzinę. Potem padłem bez sił i czekałem aż mnie zastrzelą. Ktoś mnie podniósł. To jeden z więźniów z mojego baraku. Krzyczy na mnie, coś tłumaczy i każe mi wziąć się w garść. Dociera do mnie sens jego słów – moja samowolka może ich posłać na śmierć. Staram się pracować, choć dla mnie, człowieka, który od dziecka wychowany był na artystę, praca fizyczna była wyzwaniem nie do sprostania. Bolało mnie wszystko, mięśnie, o których istnieniu nawet nie wiedziałem. Byłem głodny, na obiad dostaliśmy rozwodnioną zupę z brukwi. Strażnicy zaganiali nas do roboty biczami i po jednym dniu miałem już całe ciało w ranach.
Po miesiącu byłem pewny, że umrę. Nie miałem siły się podnieść, nabawiłem się jakiejś biegunki, wszystko co zjadłem momentalnie ze mnie wylatywało. Miałem gorączkę – widziałem mamę i Wernera, uśmiechniętych. Chciałem się z nimi zobaczyć. Mój przyjaciel z baraku opiekował się mną. Podobno przypominałem mu syna, który został zagazowany. Karmił mnie na siłę, wykonywał za mnie pracę i dbał, żeby obozowy lekarz nie uznał mnie za niezdolnego do pracy, a więc zbędnego. W końcu jednak nawet on nie mógł mi pomóc. Ktoś doniósł i wysłali mnie do szpitala obozowego, z którego nikt już nie wracał. Leżąc na prymitywnym łóżku wśród chorych, którzy jęczeli w bólach, myślałem tylko o tym, że niedługo zobaczę Wernera. Nie byłem naiwny, wiedziałem, że zostanę zabity na dniach. Najwyraźniej jednak, los postanowił się do mnie uśmiechnąć. Jednym z lekarzy w obozie był brat Hedwig, byłej narzeczonej Hansa. Poznał mnie i zlitował się nade mną. Zadzwonił do matki, a ona obiecała poruszyć niebo i ziemię, żebym wyszedł. Musiałem tylko przeżyć do tego czasu.


Zdrada ma na imię BaśkaWhere stories live. Discover now