Prolog

917 66 16
                                    

Prolog

Kiedy zadzwoni telefon

Śnieżnobiały apartament w centrum Aucland, był spowity praktycznie w całkowitych ciemnościach. Mieszkający w nim trzydziestoletni mężczyzna, nawet w własnym domu wolał pozostawać niezauważony. Jak duch poruszał się po ciemku, a jedynym dowodem życia w tym miejscu było słabe światło wydobywające się z trzech ustawionych obok siebie ekranów. Błękitny blask oświetlał jego bladą, twarz pokrytą kilkudniowym zarostem. W dziennym świetle, ktoś mógłby nawet powiedzieć, że powoli zaczynał siwieć, jednak jego blond owłosienie skutecznie to maskowało.

Analizował dane przesłane przez jednego z jego asystentów, na temat łańcuchów chemicznych, popijając zwietrzałą whisky. Nienawidził pić, jednak z jakiegoś powodu w każdy poniedziałek kupował ten irlandzki napój, otwierał by upić łyk i zostawiał tak otwartą butelkę do piątku, kiedy nalewał sobie jedną szklankę, a resztę wylewał do zlewu, odrzucony zapachem trunku. Chciał choć na chwilę zapomnieć, znieczulić się na otaczający go świat.

Miejsce, w którym obecnie mieszkał, było nieskazitelnie czyste. Przyzwyczajenie z przeszłości, w której mieszkał w wielkim domu, w którym pyłek kurzu nie zagościł długo miejsca. Kobieta, która sprzątała to miejsce przychodziła do niego co drugi dzień. Powoli sama rozważała rezygnację, ponieważ za każdym razem miała płacone jak za pełnowymiarowe sprzątanie, kiedy ona tylko wytarła podłogi i wstawiła pranie. Z drugiej strony, czuła się lepiej wiedząc, że ktoś tego mężczyznę odwiedza – sprawdza czy żyje, czy może postanowił ze sobą skończyć. Zawsze gdy przekręca klucz w zamku, serce wali jej jak najęte w obawie, przed znalezieniem, zwisającego luźno ciała, powieszonego na solidnym metalowym żyrandolu w salonie. Kamień spadał jej z serca, kiedy widzi kubek niedopitej kawy i niedbale rzuconą koszulę na oparcie skórzanej kanapy – właściciel ponownie postanowił wstać i iść do pracy, kolejny raz uspokoiła sumienie.

Jestem tutaj już siedem miesięcy i ani razu nie poczułem się tutaj jak w domu. Pomyślał przełykając kolejny łyk palącego płynu. Nie po raz pierwszy ma takie myśli. Przeważnie są one sygnałem, że za niedługo znów spakuję wysłużoną walizkę i wyjedzie bez słowa. Zostawiając wypowiedzenie najmu, pieniądze na trzy czynsze w góry i krótką informację do współpracowników, że odchodzi. Zawsze tak robił – nie przywiązywał się, nie zawiązywał szerokich znajomości i odchodził bez słowa. Nie pozwalał nigdy zarzucić jakieś kotwicy w sercach lub umysłach ludzi.

Zmieniał ludzi, pracę, mieszkania jak niemodne ubrania. O tyle ironiczne, że nazywał się Agreste – nazwisko zobowiązywało go do odrzucania tego co jest już stare i niemodne, w końcu jego ojcem był Gabriel Agreste – nieżyjący projektant ceniony do tej pory na świecie.

On za to nazywał się Adrien Agreste i był prezesem wielkiej korporacji modowej, swojego zmarłego ojca, której jeszcze ani razu nie odwiedził osobiście. W jego imieniu odpowiada pełnomocnik, rządzi zarząd, a on tylko odbiera co miesiąc pokaźny czek na swoje konto, pozwalający mu żyć, tak jak chcę – choć jego potrzeby nigdy nie były wygórowane. Wysokie zarobki pozwalają mu samemu spełniać się w tym co lubi lub aktualnie chce robić.

Wypłata zysków na jego konto jest jedną z dwóch rzeczy, która łączy go jeszcze z Paryżem. Drugą jest comiesięczna zapłata prenumeraty na rzecz Stowarzyszenia Miłośników Serów – której zawartość ląduje niezmiennie pod jednym z paryskich adresów: kobiety którą kochał nad życie. Bynajmniej nie było to specyficzne wyznanie jej miłości, ale troska o mieszkającego z nią małego magicznego przyjaciela, przypominającego kota, mocno irytującego i kochającego ser – dokładnie camembert. Po swoim wyjeździe z francuskiej stolicy nie chciał zostawiać go bez stałych dostaw tego przysmaku. Jeżeli Plagg nazywał to swoją miłością, to przynajmniej jego nie chciał odcinać od tego uczucia, tak jak zrobił to z samym sobą.

Niespodziewanie, w zupełnej ciszy, dało się usłyszeć polifoniczny dzwonek telefonu, przebijający się przez kolejne cienkie kartonowe ściany. Mężczyzna zmarszczył czoło zerkając na wciąż czarny ekran telefonu służbowego. Przysłuchiwał się przez chwilę, czy aby na pewno dźwięk pochodzi z jego mieszkania, czy raczej któregoś z sąsiadów.

Wstał z dużym dystansem do tej sytuacji. Oczywiście, że posiadał drugi telefon, który zawsze był naładowany, włączony i opłacony. Jednak jeszcze ani razu nie zadzwonił. Wyszedł na korytarz, przysłuchując się coraz głośniejszemu dźwiękowi.

– Niemożliwe... - wyszeptał bezdźwięcznie, a może tylko pomyślał w swojej głowie. Dwoma susami, pokonał wąski korytarz i wpadł do swojej sypialni, uderzając się przy okazji w głowę – jego wzrost w tej części świata nie był zaletą. Z dużym szumem w głowie starał się skupić wzrok i upewnić się, że dźwięk wydobywa się z tego pomieszczenia. Kurczowo trzymał się framugi i wpatrywał w jasne światło leżącego na szafce nocnej telefonie. Jego klatka piersiowa podnosiła się coraz wyraźniej, a on sam w końcu po długim czasie poczuł uderzenia serca i pulsującą krew w tętnicach.

Rzucił się do telefonu jak zawodowy baseballista, zaliczający właśnie najważniejszą bezę w swoim życiu. Na kolanach doczołgał się do szafki i jeszcze przez chwilę przyglądał się jasnemu ekranowi na którym wyświetlał się nieznany mu numer, a pod spodem widniała nazwa miejscowości dzwoniącego: PARYŻ. Chwycił telefon i z drżącą ręką zaakceptował przychodzącą rozmowę.

Oparł się o bok łóżka, cały czas pocierając czoło po bliskim spotkaniu z dębową framugą. Podkurczył kolana i przyłożył słuchawkę do ucha.

– Ha... Halo? – Odchrząknął wprost do aparatu, zdając sobie sprawę, że nie mówił od kilku godzin, a alkohol skutecznie podrażnił mu gardło. Przez chwilę myślał, że wszystko mu się przyśniło, że jakimś cudem się opił, lub w końcu zemdlał od ubogiej diety. Jednak po chwili ciszy usłyszał w słuchawce melodyjny, znany mu dobrze głos...

– Adrien? To Ty? – Spytała, a on otworzył oczy z wielkiego wrażenia, że w końcu ją usłyszał. Uniósł trochę głowę, by zerknąć na oprawione w ramkę zdjęcie, które trzymał zaraz przy telefonie. Właścicielka tego głosu widniała na zdjęciu, które było już mocno nieaktualne: Czarnowłosa drobna dwudziestolatka machała do fotografa z skromnym uśmiechem, z wielkimi oczami i małym zadartym noskiem. Po latach wpatrywania się w to zdjęcie, dostrzegł nawet kilka piegów na jej policzkach i odcisk na jednej z dłoni. Zapewne przed dzień robienia tego zdjęcia, pomagała swojemu ojcu w piekarni.

– Adrien? – Ponownie jej głos wyrwał go z wspomnień i uświadomił sobie, że jeszcze nawet nie powiedział jednego słowa, które miałoby jakieś znaczenie. W obawie, że kobieta zaraz się rozłączy, wysilił się i wypowiedział niepewnie jej imię:

– Martinette? – Upewnił się, nie do końca wierząc w to co właśnie się działo. Tak dawno nie wypowiadał jej imienia na głos. Od tak dawna jej nie słyszał i już dawno stracił nadzieję, że kiedykolwiek do niego zadzwoni. Nawet nie sądził, że posiada jeszcze tą zmiętą karteczkę, którą podarował jej w dniu wylotu na lotnisku.

– Jak dobrze Cię słyszeć... – W odpowiedzi usłyszał cztery słowa wypowiedziane z wielką ulgą. Spadający głaz z jej serca, poczuł nawet w swoim nowozelandzkim apartamencie i ukradkiem spojrzał na leżącą w kącie walizkę, która posiadała niezliczoną ilość naklejek z nazwami miejscowości: Chicago, Santiego, Tokio, Johannesburg, Dubaj, Bombaj, Tbilisi... – zasada zawsze była ta sama: z dala od europejskich miast, by przez przypadek nie poczuć potrzeby powrotu do niej. Jednak teraz ona dzwoniła, a on zaczął intensywnie myśleć, gdzie rzucił paszport po ostatniej przeprowadzce. Zdaje się, że będzie musiał się pakować...

... W końcu wezwało go przeznaczenie, które miało kobiecy melodyjny głos.

Przeznaczenie - Biedronka i Czarny KotWhere stories live. Discover now