Rozdział 5

4.7K 501 34
                                    

Teraz udaje mi się wstawiać rozdziały co tydzień, co nie znaczy, że tak będzie zawsze - choć mam taką nadzieję ;)

Miłego czytania :D


- Lena.

Otworzyłam oczy i zaraz je zamknęłam, oślepiona światłem słońca odbijającym się od jasnej pościeli. Zamrugałam, przyzwyczajając wzrok do sterylnie białego pomieszczenia. Podniosłam głowę z ramion, próbując pozbyć się resztek snu spod powiek, spojrzałam w bok i prawie spadłam z krzesła, na którym siedziałam.

Na łóżku była moja mama, taka jak sprzed choroby. Z rumieńcami i dołeczkami na policzkach, uśmiechem i błyszczącymi ze szczęścia oczami. Chciałam rzucić się na nią, przytulić, cokolwiek, ale nie mogłam się ruszyć, ani wydobyć z siebie jakiegokolwiek słowa. Pozostało mi tylko patrzeć się na nią i cieszyć się, że rak ustąpił. Przegrał. Udało się.

- Lena. Moja córeczka - szepnęła mama - Kochana córeczka. Lena. Lena. Lena...

Ostatnie słowo już wychrypiała a ja zobaczyłam w przyśpieszonym tempie całą jej chorobę. Jak skóra zapada się tak, że niemal widać kości, traci kolor, rumieńce znikają, włosy rzedną i płowieją, oczy tracą blask, a pod nimi pojawiają się ciemne sińce. Dopiero wtedy odzyskałam głos, jednak coś dalej zmuszało mnie do pozostania w miejscu i nie pozwalało zamknąć oczu lub odwrócić wzroku od tej przerażającej sceny.

- Mamo! Mamo nie, proszę! Błagam!

Kiedy tylko zaczęłam krzyczeć, ciało mojej mamy zaczęło gnić. Dalej się uśmiechała, co w połączeniu z odchodzącym od kości ciałem dawało upiorny efekt. Kiedy został sam szkielet umilkłam, a parę sekund później eksplodował on w biały pył, który osiadł na mojej skórze, parząc ją do krwi. Zaczęłam krzyczeć, zasłaniać oczy i drapać piekące rany, a moja skóra pękała i pokrywała się krwią...

- Lena...

Obudziłam się z cichym krzykiem i usiadłam na łóżku trąc i drapiąc ramiona, aby pozbyć się krwawych bąbli. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że to był tylko koszmar. Wstałam i podeszłam do zegara. Dochodziła piąta rano, a pierwsze promienie słońca z trudem przebijały się przez drzewa, próbując rozjaśnić szary świt. Otworzyłam okno na oścież i oparłam się o parapet. Po moich policzkach obficie płynęły łzy - nawet nie próbowałam ich zatrzymać. Z każdym uspokajającym mnie oddechem, wchłaniałam zapach lasu, który rósł zaraz za domem. Było za późno, żeby się jeszcze przespać, poza tym wątpiłam, czy po tym okropnym śnie dam radę zamknąć na dłużej oczy.

Usiadłam na szerokim parapecie, przymknęłam powieki i wsłuchałam się w szum liści. Znajdowałam w tym jakąś muzykę: cudowną, niepowtarzalną , która mnie uspokaja, odpręża. Do tego zaczęły świergotać ptaki, uszczęśliwione nadejściem kolejnego dnia.

Poczułam wzbierające się na powiekach łzy. Tak po prostu. Ściągnęłam koc z łóżka i przykryłam nim nogi. I wtedy po raz kolejny od przyjazdu tutaj przypomniałam sobie mamę i to, jak okrywałyśmy się kocami i piłyśmy kakao, jak narzekała na zbyt dużą ilość cukru, jak zawijała materiał pod stopy argumentując to zimną podłogą. Oparłam głowę o szybę i zaczęłam powoli i głęboko oddychać. Westchnęłam i podniosłam kąciki ust do góry. Koniec z tym. Obiecałam coś mamie i zamierzałam słowa dotrzymać.

Prawie podskoczyłam, kiedy usłyszałam w oddali wycie wilka. Zaraz potem dołączyły do niego inne, tworząc smutną, piękną melodię, w jakiś sposób urzekającą. Były jednak zbyt daleko, żebym mogła określić skąd zawodzą. Właśnie miałam wstawać z drewnianego parapetu, ale niski, chrapliwy ryk sprawił, że z powrotem spojrzałam w stronę lasu. Co dziwne, po tym odgłosie wataha zamilkła i znowu słyszałam tylko cichy, łagodny szum liści.


Tajemnica LasuWhere stories live. Discover now