ROZDZIAŁ 4

115 22 9
                                    

     Leżałam nieruchomo na ziemi. Moje serce wciąż biło jeszcze jak szalone, a w uszach pobrzmiewał własny, zachrypnięty krzyk.

     Zrobiłam to. Boże jedyny, naprawdę to zrobiłam. Na myśl o tym chciałam krzyknąć jeszcze raz, ale zagryzłam tylko rozciętą wargę. Oparłam czoło o chłodną ziemię, marząc o zniknięciu. Nie ma mnie, nie było mnie, nie będzie.

     Nigdy nie powinno mnie być.

     Poczułam, jak przez moje ciało przeszła fala dreszczy i dopiero teraz przypomniałam sobie, że blondyn wciąż na mnie leżał. Momentalnie zrzuciłam z siebie jego sztywną sylwetkę i wstałam chwiejnie. Nie musiałam długo patrzeć, by stwierdzić, że był nieżywy. Nieruchomy wzrok, zastygła w ostatnim przerażeniu twarz, bezwładne kończyny.

     Zabiłam go.

     Odwróciłam się w przeciwną stronę i zwymiotowałam. Konwulsje znów wstrząsnęły moim ciałem, dłonie trzęsły się, kiedy próbowałam zasłonić resztkami materiału odkrytą klatkę piersiową, odgarnąć włosy, robić cokolwiek, byle odsunąć od siebie przeraźliwą prawdę.

     Jestem morderczynią.

     Powoli, wlokąc się, skręciłam w prawo, gdzie jeszcze przed momentem na czatach stali towarzysze blondyna. Ich ciała także leżały na ziemi. Sztywne, pozbawione życia, martwe. Gdybym mogła, zwymiotowałabym jeszcze raz, ale nie miałam już czym. Mogłam tylko wydać z siebie zduszony jęk, kiedy dotarł do mnie ogrom zniszczeń, jakich dokonałam.

     Zabiłam czterech mężczyzn jednym krzykiem. Sekundę zajęło mi odebranie im życia.

     Sekunda, jedna sekunda, może dwie...

     Chciało mi się śmiać. Głośno, niekontrolowanie, histerycznie. Zachowałam jednak maleńką trzeźwość umysłu i powstrzymałam się przed tym. Zamiast tego opadłam ciężko na ziemię i schowałam twarz w dłoniach. Nie, nie. To nie była moja wina. Oni mnie napadli. To jeden z nich próbował mnie zgwałcić, pobił mnie, rozerwał moje ubranie. To pozostali stali na czatach, kiedy to robił. To nie moja wina, że ból przejął kontrolę nad moim głosem. Przecież powstrzymywałam się przed krzykiem. Ale nie mogłam, nie mogłam już dłużej znieść, że tamten typ mnie dotykał, że czułam się brudna i upokorzona, i przerażona, i po prostu chciałam wezwać pomocy.

     Chciałam tylko wezwać pomoc. Nie zamierzałam nikogo zabić. Nigdy nie zamierzałam nikogo zabić. Chciałam, żeby odpowiedzieli za to, co zrobili, ale nie miałam na myśli zabicia ich.

     Zdusiłam w sobie zwierzęcy ryk, który narastał w moich płucach. Nienawidziłam się za to, że musiałam to zrobić. Nie mogłam nawet pozwolić ujść swoim emocjom. Zawsze wszystko musiałam trzymać w sobie, zero gwałtowności, opanowanie za wszelką cenę. Żadnych jęków, wybuchów płaczu, szlochania. Tylko żałosny, bezgłośny płacz i wbijanie zębów w kłykcie lewej dłoni.

     Nie wiedziałam, ile jeszcze czasu to wytrzymam.

     Gula narastała w moim gardle. Próbowałam się uspokoić, kontrolując wdechy i wydechy. Raz, dwa.

     Co mam zrobić?

     Raz, dwa.

     Muszę coś wymyślić.

     Raz, dwa.

     Nie zostawię tu przecież zwłok czterech mężczyzn. I nie wrócę do mieszkania pobita, w poniszczonych ubraniach.

     Raz, dwa. Raz, raz, raz... Nie miałam zielonego pojęcia, jak postąpić. Każda opcja wydawała mi się beznadziejna, bezsensowna, prowadząca do tragedii. Panika obejmowała każdą komórkę mojego ciała i pewnie postradałabym zmysły, gdyby nie czyjś głos.

FALAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz