Rodzina

584 65 116
                                    

CZĘŚĆ PIERWSZA

Souvenirs

abiit, evasit, excessit, erupit

Cyceron

ROZDZIAŁ PIERWSZY

____________________________________

Pensylwania, sierpień 1777 roku.

OBÓZ był dla mnie obcym miejscem, wojna zaś — obcym zjawiskiem. Nie wiedziałem, jak poruszać się między namiotami żołnierzy, którzy nie przypominali ani trochę mundurowych widzianych przeze mnie w Londynie lub w Paryżu. Bardziej budzili skojarzenie z bandą zagubionych farmerów, kowali i drwali niźli wojowników z krwi i kości, idealistów chcących ponad wszystko poświęcić życie dla dobra umiłowanej ojczyzny czy chociażby osobników gotowych do służby, zwykłego, lecz poprawnego stania w szeregu. Nie potrafiłem uwierzyć własnym oczom, mrugając i rozglądając się w każdą stronę w poszukiwaniu kwatery głównej, jakiejś znajomej twarzy lub człowieka, który mógłby wskazać mi drogę. Byłem zagubiony bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, odkąd wróciłem do Południowej Karoliny. Spędziłem kilka lat w Europie i nie brałem udziału w wydarzeniach, jakie doprowadziły Kolonie do rewolucji, oglądając wszystko z Londynu, gdzie ledwo znosiłem ciężką atmosferę w rodzinnym domu mojej żony, w napięciu ściskając kieliszek czerwonego, francuskiego wina i nieustannie poprawiając perukę, do której noszenia mnie zmuszano. Nie byłem szczęśliwy, żyjąc na wyspach należących do wroga mojej ojczyzny, czując się tak, jakbym marnował pieniądze na bezmyślne przyjęcia i gry w karty z tamtejszymi dżentelmenami, młodość na dyskusje polityczne z pomarszczonymi, zatwardziałymi starcami i czas na równie bezużyteczne przesiadywanie przed kominkiem z książką. Każdy mój dzień wyglądał tak samo jak poprzedni, każda chwila życia, ulotny jego moment, przypominały aż zanadto poprzedni, a ja ledwo potrafiłem przeżyć targającą mną bezczynność, pragnąc wyłącznie uczynić coś pożytecznego dla ludzkości. Byłem honorowym człowiekiem i honor ten miałem zamiar szerzyć nie tylko w Europie, ale także w Ameryce. Zostawiłem za sobą wszystko, pakując kufer i wyjeżdżając pierw do Francji, potem prosto do Charleston w Południowej Karolinie, gdzie zostałem gorąco powitany przez mojego ojca. Przybywając do armii, wiedziałem, że maczał palce w propozycji, którą otrzymałem w liście od generała Washingtona i stał jak cień za postacią naczelnego dowódcy, emanując mrokiem, wymuszając respekt. Mój ojciec był Prezydentem Kongresu Kontynentalnego, hugenotem i niezwykle sympatycznym człowiekiem, jeżeli nie weźmiemy pod uwagę jego zaborczości i prób kontrolowania życiowej drogi swoich dzieci. Troszczył się o nas i nie chciał, byśmy narażali się dla sprawy jeszcze niepewnej — więc zadbał o to, że zostałem jednym z adiutantów generała, nie pytając mnie wcześniej o zgodę. Wiedział, że chcę walczyć, iż zrobię wszystko, by pomóc Ameryce stać się niezależnym państwem, dlatego, znając mój zapał i gorące serce, postawił sprawę jasno, podcinając mi z miejsca skrzydła, na których miałem polecieć do gwiazd. A może to i dobrze? Stojąc naprzeciw obozu, z mocno bijącym sercem i niepewnością schowaną w tęczówkach, myślałem, co mogę uczynić, by jak najszybciej znaleźć się w kwaterze głównej.

Słońce jarzyło się na bezchmurnym niebie, a sierpniowa duchota nie powinna chodzić w parze ze zmęczonymi, brudnymi i spoconymi żołnierzami, którzy leżeli rozwaleni przy swoich namiotach, sącząc rum, śpiewając i śmiejąc się wniebogłosy. Nie przywykłem do towarzystwa prostych ludzi, co dość utrudniało mi życie w pierwszych dniach w obozie, bowiem zazwyczaj obracałem się w gronie zniewieściałych, wypachnionych dżentelmenów w perukach i kolorowych kamizelkach, a fakt, iż odczuwałem pewną swoistą awersję względem ludzi gorzej urodzonych, niezwykle mnie podburzał. Nie chciałem mieć się za lepszego, w samym sednie nim nie będąc, lecz wychowanie, jakiego doświadczyłem, i nawyk sprawiały, że czułem się w armii tak, a nie inaczej. Mówiłem sobie, iż muszę się przyzwyczaić, że w gruncie rzeczy wszystko będzie w jak najlepszym porządku, a ja prędzej czy później pojednam się z nimi, byśmy wspólnie oddawali hołd Ameryce. Ale ileż miało to potrwać? Przeszedłem już niemal całe pole namiotowe, nie widząc nigdzie ani jednego dżentelmena, który sprawiałby wrażenie przyzwoitego, czy to z odzienia, czy samej fizjonomii. W każdym z mijanych żołnierzy coś mi nie pasowało: żółte zęby, nieogolona żuchwa, zbyt opalona skóra, niewyraźne spojrzenie, pijacki rumieniec... Potrafiłem znaleźć we wszystkich cechę wpędzającą mnie w zakłopotanie, niechęć i pogardę, jakiej niemożliwie się w tamtym czasie wstydziłem. Lękałem się, że mogę kiedyś przemienić się w byt podobny, iż wojna i na mnie odbije swe piętno w tak katastroficzny sposób i w pierwszej chwili pragnąłem wsiąść z powrotem na konia i pognać przed siebie do bezpiecznego Charleston. Lecz jakby to wyglądało, skoro Washington wiedział, że pojawię się lada dzień w jego kwaterze, ukłonię się i podejmę służbę? Powtarzałem sobie w myślach, ściskając list od ojca, że muszę być dzielny, że czas dorosnąć i że za wiele czasu straciłem na bezczynności. Przetarłem twarz dłonią, podchodząc do chłopca pijącego zachłannie rum i ochładzającego się kapeluszem ze słomy. Miał nie więcej niż szesnaście lat, był chudy i uchodziłby za całkiem sympatycznego, gdyby nie warstwa brudu i ubytki w szczęce.

Huragan 1777Where stories live. Discover now