Przerwana lekcja angielskiego

319 42 58
                                    

ROZDZIAŁ SZÓSTY

____________________________________

Pensylwania, wrzesień/październik 1777 roku.

DAWNO TEMU Francis i ja uwielbialiśmy przebywać wspólnie na łonie natury, kiedy niebo przykrywały przymglone, szare barwy utkane z nici nocy, świat zastygał w miejscu, a pomarańczowe promienie brzasku pojawiały się chwilę później, walcząc z poranną rosą, okalając pierw korony drzew, nie dotykając ziemi. Leżeliśmy w milczącym fiolecie, gdy widnokrąg pożerały urzekające tonacje dnia. Pletliśmy palce i nie zwracaliśmy uwagi na łaskoczące policzki źdźbła traw i konsekwencje naszej ucieczki z miasteczka. Uczęszczaliśmy na Uniwersytet Genewski założony i wybudowany przed laty przez Jana Kalwina w pobliżu największego jeziora w okolicy, u brzegów którego znaleźliśmy nasze tajemnicze miejsce, schowane pod rozłożystymi gałęziami wierzb i spędzaliśmy tam każdą wolną chwilę. Byliśmy bezpieczni, lecz bezpieczni pozornie, jak ptaszki w klatce w towarzystwie kota, wiedząc o zagrożeniu czyhającym na zewnątrz drucianego więzienia i lękając się kiedykolwiek opuścić schronienie. Francis często wsuwał palce w moje włosy za uchem, obserwując, jak napinam wszystkie mięśnie, nieprzyzwyczajony do dotyku sprawiającego mi przyjemność, po czym uśmiechał się, kiedy kładłem głowę na jego ramieniu. Snuliśmy opowieści o wspólnej przyszłości, planowaliśmy życie we Francji, w Paryżu, gdzie choć po części moglibyśmy być sobą, a na pewne wykroczenia nikt nie zwracał uwagi, marzyliśmy jesienią wykupić łódź i wypłynąć w głąb jeziora, by oglądać kolorowe liście odbijające się od nieruchomej tafli. Wolni, z daleka od przerażającego widma śmierci, wtuleni w siebie we wnętrzu wodnej pustyni, jak kochankowie uciekający przed oczami wszechświata. Przez kilka miesięcy byliśmy w sobie na zabój zakochani, nie rozchodząc się na dłużej niż noc i wracając do siebie każdego poranka, by pożegnać się dopiero po zachodzie słońca. Nigdy nie było mi dość Francisa, chciałem móc mu towarzyszyć we wszystkich momentach życia, patrzeć, jak się uśmiecha, chichocze, czyta w skupieniu książkę, żuje żywicę i leży z kapeluszem na czole, trzymając w ustach laskę pszenicy. Nie mogłem oderwać od niego wzroku, zachwycając się każdą impresją przemykającą przez twarz i tęczówki młodzieńca. Kinloch był najpiękniejszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek widziałem na oczy; emanował dziecięcą wrażliwością i słodyczą, będąc przy tym nad wyraz poważnym i rezolutnym jak dorosły człowiek; ta dwojakość jego natury podbiła mnie od razu, choć musiałem z biegiem czasu stwierdzić, że łączyła nas podobna upartość i łatwość w popadaniu w złość. W Genewie byliśmy zgodni, lecz kiedy tylko ojciec rozkazał mi wyruszyć do Londynu, zmęczeni, pokazaliśmy swe rzeczywiste oblicza, niszcząc to, co nas połączyło w mgnieniu oka. Co więcej — z mojej winy, przez ingerencję i nacisk, który chciałem włożyć w zmianę jego poglądów politycznych oraz społecznych. Nie słuchałem go, przepisując na straty i zapominając o słowach i naukach Woltera, którego tak lubiłem, mieszkając w Europie. Dostrzegałem nielogiczności w zwykłej rozbieżności zdań i w konsekwencji straciłem swojego Francisa.

Tamtego dnia, pod koniec czerwca, opowiadał mi o Uczcie Platona, którą z ognikami w oczach czytał ostatnio na lekcjach, kiedy mieliśmy przerabiać teksty Wergiliusza i bez przerwy szczerzył się do mnie z drugiego końca sali. Nie pojmowałem, co może mieć na myśli, lecz po skończonych lekcjach, chwycił mnie za rękę, brutalnie ciągnąc za boczną ścianę uczelni, obok której nikt nigdy nie przechodził i mocno pocałował mnie w usta. Zdziwiony i jednocześnie przestraszony, nie zareagowałem i nie oddałem owego gwałtownego i niespodziewanego przejawu czułości, ale też nie przerwałem mu. Oddalił twarz, uśmiechając się i przycisnął mi książkę do piersi.

— Och, Jacky! Znalazłem odpowiedź!

Uniosłem brew, patrząc na książkę.

— Odpowiedź na co? Znowu czytasz jakieś idealistyczne dyrdymały Platona? Οδα οδν εδώς...— Popatrzyłem na okładkę. — Συμπόσιον? Pozwolili ci to wypożyczyć? Myślałem, że nie przerabiają tego na pierwszym...

Huragan 1777Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz