Żona

233 33 39
                                    

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

_____________________________________

Styczeń 1779 roku, Pensylwania.

OŁÓWEK uderzał o kartkę papieru, zostawiając za sobą szare ślady; niekiedy mocniejsze, bardziej zdecydowane i charakterne, niekiedy zaś proste, niemalże niewidoczne. Tam, gdzie wizja twórcy wymagała intensywniejszego zaangażowania, osobliwej agresji w ruchach i wyrazistości, w konsekwencji kresek było więcej, wydawały się ściśnięte ze sobą jak źdźbła traw na rozległych polanach, jednak, kiedy artysta zmuszał się do delikatności, budził uśpione pokłady liryczności było ich mało i były delikatne dla oka jak gęsie pióra w dotyku. Starałem się przenieść świat jak najdokładniej i najlepiej umiałem, mocno ściskając ołówek między palcami, wydobyć głębię z obrazu malującego się przede mną i przenieść go na rysunek, z zachowaniem nie tylko anatomicznego porządku, wdzięku, ale także idylliczną rzec można toń. Alexander był przystojny, miał charakterystyczny nos i ładne kości policzkowe, oraz ciekawy łuk brwiowy, lecz mimo to nie nadawał się na modela albo to ja zbyt wiele od siebie wymagałem. Byłem niezwykle utalentowany plastycznie jako dziecko i od zawsze ciągnęło mnie do tej formy sztuki i podobnego sposobu odwzorowywania lub tworzenia własnej rzeczywistości. Alexander wolał pisać, przelewać na papier żale, namiętności i lęki, kiedy ja lepiej czułem się z ołówkiem, ograniczony wyłącznie wyobraźnią i umiejętnościami. Ludzie nigdy nie byli moimi ulubionymi obiektami i z pewnością wolałem rysować zwierzęta lub rośliny, lecz w chwili, gdy ojciec wręczył mi blok, poczułem niewyobrażalną chęć uchwycenia fizjonomii mojego przyjaciela. Nie odważyłem się zapytać go, czy zostanie moim modelem, dlatego zmuszony byłem poczekać kilka godzin do momentu, gdy usiądzie i zacznie cowieczorną pracę. Położyłem się wówczas na łóżku pod ścianą ze szkicownikiem na kolanach i wolno zacząłem odtwarzać walory Alexandra, wyłapując każdy szczegół i uświadamiając sobie, jak bardzo brakowało mi tworzenia. Uśmiechałem się do siebie cały czas, zwracając uwagę na najdrobniejsze detale, począwszy od światła, po piegi. On zaś siedział w bezruchu, pisząc i nie marszcząc nawet brwi. Cieszyłem się, że Alexander przynajmniej w takich momentach potrafi przypominać kamień, bowiem wówczas mogłem czynić wszystko, na co miałem tylko ochotę; adorować go, prawić bezgłośne komplementy i kosztować ekscytującej i dziwacznej z lekka świadomości, że wszystko, co widzę i podziwiam, jest tylko moje i nikogo więcej. Pocieszała mnie ta myśl, pomagała nieco ostudzić niechęć do świata, a radość, że ktoś mnie kocha, na nowo zawitała do serca, spychając Francisa każdego dnia coraz to niżej. Przy Alexandrze rzadko myślałem o żonie i córce, zachwycając się niedorzeczna z lekka wolnością i bajką, w jaką uporczywie chciałem wierzyć. Każda bajka jednak musi mieć rozłam, nagły zwrot akcji wywracający całą fabułę do góry nogami, by bohaterowie na końcu i tak mogli się odnaleźć i żyć długo i szczęśliwie. Jednak czy życie można nazwać bajką? Na przestrzeni tych dwudziestu paru lat spędzonych na ziemi, przekonałem się, że każda opowieść kłamie, bowiem egzystencja ludzka to pasmo cierpienia, wzlotów i rozczarowań. Nie istnieje żadna odmienna reguła. Zastanawiałem się, czy Bóg nie zmusił nas do życia, aby pozwolić nam zaznać cierpienia, odkupienia za grzechy innego ciała. Może dlatego aż tak nie szanowałem tego, co mam i nie obawiałem się śmierci? Czasami myślałem, że najlepiej byłoby zniknąć z palety świata i rozpłynąć się jak we śnie w wiecznym mroku przypominającym bezgwiezdną noc. Nie myśleć i przestać żałować, pożądać i czuć — definicja szczęścia w najczystszej, pozornie brutalnej postaci. Może byłem zakochany w Alexandrze i może wydawało mi się, że będziemy zawsze trwać w beztrosce, ale wszelka relacja ludzka prowadzi koniec końców do mniej lub bardziej okrutnej katastrofy. Takie były realia, a ja nie mogłem się z nimi pogodzić.

Obraz powoli wyłaniał się z węgla, a ja uśmiechnąłem się do siebie szerzej, rysując usta przyjaciela, mocniej przyciskając czubek ołówka do kartki w ich kącikach, delikatniej w pozostałych miejscach. Twór przypominał Alexandra, lecz nie wiedziałem, czy mogę być dumny z tego, co stworzyłem, mimo że cieszyłem się, iż ciągle potrafię rysować. Nie wiedziałem też, co przedstawiłem źle, lecz prędko uświadomiłem sobie, iż chodziło o sam fakt, że Hamilton na kartce nie jest prawdziwym Hamiltonem, którego można dotknąć, który poruszy się i odpowie na pytanie, poprowadzi dyskusję, wyzna miłość — był ledwo odbiciem czegoś idealnego, Koloseum minionej epoki, ledwo objawem, nierzeczywistą chorobą. Szkic był przyjemny dla oka i poprawny, ale na tym kończyły się jego zalety. Ugryzłem się w wargę, przesuwając ołówkiem w miejscu, gdzie wolno naznaczyłem jego barki, zapięcie koszuli i ramię, po czym doszedłem do wniosku, iż nie ma sensu wykańczać fragmentów ubrania i z zadowoleniem mogłem stwierdzić, że skończyłem obrazek. Akurat wtedy Alexander poruszył się, zmieniając pozycję, a ja zabrałem się za kolejną podobiznę, tym razem mniej dokładną, szybszą.

Huragan 1777Where stories live. Discover now