Powrót do domu

120 16 23
                                    

ROZDZIAŁ DWUNASTY

__________________________________

Wrzesień 1780 roku, okolice Yorktown.

MARTHA zmarła tydzień po moim wyjeździe. Siostra powiadomiła mnie o tym listowo. Przyjechała schorowana do dworku wuja z dzieckiem u boku, położyła się do łóżka i już z niego nie wstała, opuszczając naszą córkę. Dowiedziałem się o tym dziewięć dni po przycumowaniu do przystani w Bostonie, akurat w momencie, gdy założyłem na ramiona mundur i miałem w końcu wyjechać na front za Washingtonem. Pachniał tak samo jak w chwili, gdy po raz ostatni go przywdziałem, a błękitna barwa dalej zapierała dech w piersiach, przypominając mi o moim jedynym powołaniu. Zapinałem guzik po guziku, szczerząc się do swojej postaci w lustrze, kiedy jeden z moich towarzyszy podszedł do mnie, kładąc mi dłonie na ramionach od tyłu i wręczył kopertę, opuszczając pomieszczenie. Obejrzałem dokładnie przesyłkę, a kiedy zobaczyłem nazwisko siostry wymalowane na przodzie, pomyślałem, iż nagle zachciało jej się kontynuować nużące wyrzuty w formie zdecydowanie mniej przystępnej, nieatrakcyjnej dla wygadanej kobiety i przede wszystkim wcale nieskutecznej. Jakie było moje zdziwienie, kiedy oczom ukazał się malutki, pisany na szybko rulonik z papieru, a na nim usmarowane atramentem trzy zdania: "Twoja żona została znaleziona w łóżku martwa; była bardzo chora. Zaopiekuję się Frances do końca wojny, po czym razem wrócimy do Ameryki. Niech Bóg ma Cię w opiece, w tych trudnych dla nas wszystkich chwilach". Potem przyszedł czas na trawienie, analizowanie informacji, po czym doznałem wstrząsu — nie był on jednak spowodowany atakiem żałości i lęku, ale faktem, iż nie czułem smutku. Nie czułem niczego i nie żałowałem Marthy, mimo iż z całego serca pragnąłem cierpieć jak porzucone szczenię, jak czarownica palona na stosie, jak szpieg skazany na śmierć, który po raz ostatni mógł wspomnieć o swojej porzuconej miłości... Czy to przejaw postępującego procesu utraty człowieczeństwa? Stałem się aż tak zgorzkniały, aż tak okrutny? Przemieniłem się w posąg z marmuru, moja dusza straciła panowanie nad sobą, by w końcu rozprysnąć się na miliony kawałków i umrzeć, utonąć w świecie rozpusty, nieśmiertelnej rzeczywistości dla ludzi zbyt zepsutych, by piekło mogło ich oglądać. Jak można nie żałować martwego? Jak można nie kochać własnej żony? Własnego dziecka? Spacerowałem na granicy chaosu i obłędu, szczytując w apogeum marnej pychy, by kolejno spaść na granitową posadzkę, umrzeć, złamać kark, zmiażdżyć kręgosłup... Każda chwila na Ziemi utwierdzała mnie w przekonaniu, że moje życie tutaj nie ma najmniejszego sensu, iż jestem człowiekiem, którego zewsząd otaczają potworności zaciskające wolno palce na mojej krtani, wrzynające się w skórę jak przydługie szpony pomarszczonej wiedźmy, a ja równie bezwartościowy, co szalony i zepsuty, wierzgałem się, tracąc powietrze w płucach, umierając, mimo że ginąłem tylko w środku. Chciałem, by ciało poszło w parze z duszą. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, by odebrać sobie życie nawet w tak niehonorowy sposób, jakim było samobójstwo.

Doszedłem do wniosku, iż śmierć z żałości w podobnej scenerii będzie w pełni usprawiedliwiona. Przywdzieję bowiem płaszcz z fatamorgany symbolu, miłości, którą rzekomo darzyłem żonę i którą chciałem konsumować wciąż, podzielając jej los. Postanowiłem się powiesić, gdyż z natury byłem mało kreatywny w myśleniu stricte estetycznym, a tym bardziej nie mogłem przypisywać cierpieniom Prometeusza jakichkolwiek cech dzieła sztuki. Nie chciałem, by mój zgon przemienił się w obiekt kultu, coś z pogranicza boskości Michała Anioła i inteligencji Addisona, ale pozostał prozaicznym, prostym i zwyczajnym na swój niezwykły sposób aktem skonsumowanego zagubienia. Alexander potępiłby podobną decyzję, ale w dobie, gdy z trudem próbowałem zawiązać pętlę na tyle mocną, by udało jej się złamać mi kark i nie rozwiązać się w momencie, gdy pragnąłbym w końcu zakończyć odwieczną, bezsensowną tułaczkę, nic mnie to nie obchodziło. Wypuściłem powietrze przez usta, rozglądając się po ścianach pokoju wypełnionych widmem wschodzącego słońca, po czym obrzuciłem list przelotnym spojrzeniem i podstawiłem krzesło, na które wskoczyłem, by przywiązać kraniec niezakończony supłem do żyrandola, a drugim końcem otoczyć sobie szyję. Wystarczyło tylko podskoczyć i odepchnąć nogami siedzenie... Nie zrobiłem tego, uderzając się z całej siły w czoło, po czym zdjąłem węzeł, rozplątałem go, zszedłem na podłogę i schowałem go do torby. Jeszcze nie teraz. Nie w połowie wojny.

Huragan 1777Where stories live. Discover now