Najważniejszy list świata

259 33 55
                                    

ROZDZIAŁ DWUNASTY

____________________________________

Wiosna 1779 roku, Charleston, Południowa Karolina.

KONGRES był zainteresowany moim marzeniem utworzenia batalionu, dostałem nominację na pełnoprawnego podpułkownika, a fakt, iż opuściłem Rodzinę Washingtona, zdawał się wychodzić mi na początku na dobre. Był to zły omen, cisza przed burzą stłumioną blaskiem słonecznego światła, bezchmurnym niebem, które już za kilka chwil miały przykryć czarne obłoki kłębiące się na horyzoncie. Sądziłem, że uda mi się przekonać Izbę Reprezentantów Południowej Karoliny i tym samym doprowadzić do powstania fizycznego oddziału składającego się z trzech tysięcy ciemnoskórych mężczyzn-niewolników. Po ukończeniu służby zakładałem, iż wszyscy żywi ochotnicy otrzymają wolność, tym samym odnajdując swoje miejsce w cywilizowanym świecie, jako pełnoprawni — wierzyłem, że tak będzie — obywatele Stanów Zjednoczonych Ameryki. Mój ojciec był sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, cechując się raczej niechęcią do wszelkich możliwych i znanych nam zrywów wolnościowych wśród służby i taniej siły roboczej, dlatego milczał na ambonie, pozwalając mi wygłaszać mowy tak, jak mam na to ochotę. Mimo sprzecznych poglądów, wydawał się dumny, iż posiada syna, który wie, czego chce i który pragnie uczynić coś dla świata, by zostać zapamiętanym i dać upust ideałom wpojonym przez europejskie filozofie. Czy był ze mnie dumny? Wbrew wszystkiemu byłem zdania — sam często okazywał mi to w rodzinnym gronie — że ufa i podziwia mi, uśmiechając się ciepło na wieść o kolejnych sukcesach najstarszego syna i następnych owocnych krokach w imię inwestycji. Moje rodzeństwo natomiast nieco bardziej podzielało mój entuzjazm, zaś niewolnicy, z którymi rozmawiałem i których zaufanie udało mi się zdobyć — zapisywali się do batalionu, jeszcze na długo przed tym, gdy dostałem wiadomość, że prawdopodobnie nigdy nie stanę się dowódcą podobnego oddziału.

Dni w Charleston wydawały się najsłodszymi momentami w moim życiu, nie tylko dlatego, iż spędziłem tam całe moje dzieciństwo i kochałem dosłownie każdy element miasta, każdą kamienicę, ratusz, budynek, ale przede wszystkim — było tu po prostu ślicznie. Kiedy pierwszego poranka spędzonego w mym dawnym pokoju, podniosłem powieki, zbudzony przez promienie wpadające do środka i wyjrzałem na zewnątrz, moim oczom ukazała się przepiękna ulica przyozdobiona wysokimi palmami, a za nią błękitny ocean połyskujący w młodym słońcu. Zamarłem, nie potrafiąc wydusić z siebie słowa, a majestat krajobrazu uderzył we mnie z taką siłą, iż natychmiast skazany byłem upaść na fotel ustawiony przy szybie i nie odrywając wzroku od piękna momentu, westchnąłem, nie mogąc dłużej wytrzymać w bezdechu. Poza tym było tam znacznie cieplej niż na północy, co stanowiło miłą odmianę po mroźnej zimie w Filadelfii. W pamięci nieustannie miałem Valley Forge, dlatego wszelki cieplejszy dzień sprawiał, że nieco mimowolnie i odruchowo, modliłem się do Stwórcy, dziękując mu za istnienie światła. Spałem w jedwabnej pościeli, pachnącej świeżością, lecz mimo wszechobecnej radości związanej z optymizmem sytuacji, nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, iż kogoś mi brakuje. Tęskniłem za Alexandrem, przypominając sobie ulotne momenty, kiedy siadał a łóżku w Filadelfii i głaskał opuszkami palców kołdrę, zachwycając się jej gładkością, uśmiechając się do siebie, zbyt pocieszony, by powiedzieć choć słowo. Zamykałem oczy, próbując przywołać w pamięci chwilę, kiedy siedział przy biurku, pracując, a ja przyglądałem się mu w milczeniu, komplementując w milczeniu jego żywe piękno i czekając, aż w końcu zwróci do mnie twarz, przebierze się w piżamę i zaśnie. Czy kiedyś powrócimy do tych czasów? Był z pewnością jedynym powodem, przez który żałowałem, że opuściłem obóz; jego uroda nawiedzała mnie w snach, choć musiałem przyznać, iż najbardziej brakowało mi temperamentu chłopca, jego uśmiechu, słów i wrażliwości pojawiającej się wyłącznie w chwilach, kiedy wspólnie rozmawialiśmy w samotności. Brakowało mi również markiza Lafayette'a, który na kilka miesięcy wrócił do Francji z misją przywiezienia do Ameryki ochotników — aby wygrać wojnę, potrzebowaliśmy ludzi, a skoro Ludwik XVI wszedł w zbawiennych buciorach w ten konflikt, nie mogliśmy zmarnować jego przyjaźni — ale także Barona von Steubena towarzyszącego w dalszym ciągu Washingtonowi. Za samym wodzem naczelnym także tęskniłem, zapamiętując go jako człowieka pełnego osobliwej impresji w każdym nastroju, w każdym humorze, czynie lub słowie. W dalszym ciągu przyrównywałem go do bóstwa i w dalszym ciągu uważałem go za jedynego mężczyznę mogącego unieść na swych barkach ciężar rewolucji i przeobrazić definicję, marzenie w rzeczywistość. Był doskonały we wszelkim elemencie powłoki, głębokości umysłu i czułego serca.

Huragan 1777Where stories live. Discover now