Wąż w paszczy lwa

305 41 61
                                    

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
____________________________________

Pensylwania, grudzień 1777 roku.

— GENERAŁ GATES to największy arogant, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia — powiedział Hamilton, krojąc nożem kawał twardej baraniny. — Ba, jak patrzę w lustro, Ekscelencjo, widzę istotę o stokroć mniej egocentryczną i o stokroć bardziej empatyczną od Gatesa, co w istocie jest niemal niemożliwe do osiągnięcia, bowiem wszyscy wiemy, iż to ja jestem największym egoistą w całym obozie, o czym raczycie mi przypominać przy każdej okazji. W każdym razie rozmowa z nim okazała się katorgą, a zważywszy na to, jak zostałem przywitany i w jaki sposób generał zareagował na moje przybycie, nie zasługuje, by przezwać go mianem człowieka z klasą, dżentelmena. Ba, jestem zdania, że Gates nie jest człowiekiem, ale obżarciuchem, chwalipiętą i ignorantem, schowanym pod maską prowincjonalnego, rozkosznego staruszka, bardzo cierpiącego zresztą staruszka, bo przecież czy ten wielki Washington nie zabrał mu najlepszej posady, na jaką zasługuje? Jestem doszczętnie oburzony! Doszczętnie! Żyjemy w cywilizowanym świecie, bo po zamieszkanej i uspołecznionej stronie Ameryki, więc dlaczego niektórzy koloniści zachowują się jak dzikusy? Wybacz, Tench, nie mówię o tobie i twoich przyjaciołach Indianach, ale o barbarzyńcach obyczajowych, zrodzonych z człowieka wychowanego i rosnącego w społeczeństwie wolnym na swój komiczny i niepełnowartościowy sposób, jedzącego nożem i widelcem, pijącego wino, nie wodę ze strumienia... To mnie najbardziej złości, Ekscelencjo, fakt, że Gates to zwykła świnia.

— Wystarczy — powiedział ostro Washington. — Nie wiemy, komu można ufać i nie powinniśmy, w imię własnej godności, obrażać wyśmienitych wojskowych tylko dlatego, że łamią kodeksy, zapominając, że ktoś jest nad nimi. Słowa... Słowa są czasem mocniejsze i skuteczniejsze od ołowiu, dlatego proszę, Alexandrze, powstrzymajmy rozlew krwi przynajmniej w święta.

Znajdowaliśmy się w gabinecie Washingtona na parterze, który po odpowiednim przygotowaniu zamienił się jak co dzień w dużą jadalnię dla wszystkich adiutantów. Nie zapraszaliśmy innych generałów, chcąc zwieńczyć ten rok w towarzystwie Rodziny, wina i ogólnego zaufania, o jakie trudno w tamtym czasie było naczelnikowi zabiegać. Nie wiedzieliśmy, gdzie czyha zło, kto popiera dowództwo Washingtona i jest przeciwko Gatesowi; otaczając się najbardziej zaufanymi ludźmi, miał pewność, że każde słowo, które padło tamtego dnia w tamtym pokoju, nie wyjdzie nigdy przez jego ściany, a spłonie wraz z iskrzeniem drewna w kominku. Posiłek był bardzo skromny, lecz i tak bogaty jak na obecnie panujące w armii warunki. Jedliśmy głównie sałatę, ziemniaki i niedobre mięso, popijając je kwaśnym winem, wodą i gorzkim brandy, ale samego posiłku nie ratowała także atmosfera politycznej zawieruchy, komentarzy Hamiltona i dołującego milczenia pozostałych chłopców skupionych bardziej na grzebaniu w cielęcinie niż słuchaniu wymysłów Alexandra i radowaniu się z kolejnych świąt w ich życiu. Tęsknili za rodzinami owego dnia bardziej niż kiedykolwiek, co po części i mi się udzielało, lecz nie chciałem smucić ich i siebie jeszcze bardziej. Często myślałem o rodzinie, mimo że wówczas przypominałem sobie o moim dziesięcioletnim bracie konającym w łóżeczku tak bezradnym, otoczonym aureolą krwi w towarzystwie chłopca niemającego pojęcia o medycynie. Widziałem jego twarz, bladą i przerażoną, usta układające się w słowa pacierza i swoją niemoc zwieńczoną krzykiem, kiedy ujrzałem śmierć zabierającą Jemmy'ego na drugi świat. Czułem się winny i przytłoczony odpowiedzialnością, wspominając furię ojca, gdy dowiedział się, że po części to ja go zabiłem albo kiedy patrzył mi w oczy i płakał, dlatego że nie uczyniłem wszystkiego, co mogłem, by ochronić brata. Jammy zmarł w tysiąc siedemset siedemdziesiątym piątym, rozpoczynając najbardziej katastroficzny czas mojego życia, który miał trwać aż do mojej śmierci. Potem odszedł Francis, a potem ja sam odszedłem. Straciłem człowieczeństwo, wolność, by w końcu zmarnować ostatnią szansę na odkupienie i popaść w kolejny grzech, nałóg mający zamordować mnie nim zdążyłem zaprotestować. Jego raptowne pojawienie się w egzystencji stało się gwoździem do trumny, czymś, co wywróciło do góry nogami pozorny porządek, jaki stworzyłem wokół siebie po ślubie z Marthą i ucieczką do Ameryki, niszcząc mnie od środka, wyjadając wnętrzności i wrzucając w wir cierpienia, który stał się moim więzieniem i przeznaczeniem. Nie wyobrażałem sobie życia wyzbytego mroku, codziennie budziłem się ze świadomością, że jestem tylko wyrzutkiem społeczeństwa, kimś żyjącym pod stopami ludzi, jak dżdżownica wiercąca tunele w ziemi. Nie było dla mnie już ratunku, a wieczne potępienie i poprzedzająca je śmierć stały się mym największym marzeniem. Wszyscy ludzie, którym oddałem serce, wybrali odmienną drogę i pozbyli się mnie jak śmiecia, zapominając o wszystkim, co wcześniej nas łączyło. Zmieniałem się w cień, niekochanego desperata utkanego z materii mocy... A w gruncie rzeczy pragnąłem wyłącznie miłości. Chciałem być kochany i kochać ze wzajemnością, czuć, że nie jestem sam we wszechświecie, iż nie muszę uciekać, chować się po kątach i płakać do rzeczy nienamacalnych. Potrzebowałem tylko tego. Nie chciałem bogactwa, zaszczytów i sławy, ale prostego, naturalnego i ludzkiego uczucia, świadomości, iż jest na świecie jednostka, która tylko czeka, aż przyjdę do domu, by objąć mnie i powiedzieć dwa proste słowa, ale szczere, wieczne. Tylko Francis wyznał mi miłość, jednak okazała się ona pustą iluzją, dziecięcą fascynacją umierającą wraz z wiekiem. Czy prosiłem o zbyt wiele?

Huragan 1777Where stories live. Discover now