Smutny człowiek

209 33 27
                                    

ROZDZIAŁ SIÓDMY

____________________________________

White Plains, New Jork, sierpień 1778 roku.

JESZCZE MIESIĄC i kilka dni — szepnął Benjamin Tallmadge, zapalając krzesiwem świecę w namiocie, w którym siedzieliśmy razem z Alexandrem. Był roztrzęsiony, ledwo potrafił w odpowiedni sposób skierować iskrę i dopiero w chwili, gdy Hamilton podszedł do niego, obejmując jego dłonie swoimi, mrok przeszyło światło, a ścianki jurty zabłysły pomarańczowym blaskiem. Tallmadge spojrzał w oczy, a mój przyjaciel skinął głową. — Dwa lata. Niepełne dwadzieścia cztery miesiące. Dobrze... dobrze, że przyjechałeś.

— Nie zostawiłbym cię w takim momencie i uwierz, że nawet jeśli armia pozostałaby w Pensylwanii, zrobiłbym wszystko, aby wrócić do ciebie w tym oto miesiącu — powiedział, patrząc na mnie ukradkiem, niby chcąc się upewnić, że nie czuję dyskomfortu i jednocześnie pragnął uświadomić mi, że szczerze mnie kocha. Nie miałem po co martwić się o jego wierność, denerwować się towarzystwie Tallmadge'a, jednak radowałem się, że Alexander stwierdził, iż zrobi wszystko, by mi ulżyć. Zabrał mnie ze sobą, poznał z majorem, który jakby nie zwracał na mnie uwagi na początku, skupiając się na postaci Hamiltona, lecz mimo to cieszyłem się, że mogę im towarzyszyć. — Dobrze się czujesz? Jeżeli potrzebujesz, znajdę dla ciebie solidne kilka butelek bimbru. A może wolisz szkockie whisky? Co tylko chcesz, jedno słowo, a natychmiast ci je przyniosę. Myślę, że zasługujesz na chwilę spokoju i beztroski, choć jestem przeciwny niekulturalnemu upijaniu się. Ta sytuacja jest jednak wyjątkowa, więc wystarczy tylko słowo, a ja natychmiast przyjdę i zrobię wszystko, by ci pomóc, dobrze? Przysięgam, a wiesz, że mi, mimo wszystko, można ufać.

Tallmadge pokiwał głową, lecz jego szare oczy wydawały się emanować taką nieobecnością, że nie potrafiłem stwierdzić, czy aby na pewno słuchał Alexandra. Stał z twarzą zwróconą w stronę świecy i oddychał ciężko, wypuszczając powietrze i kolejno wciągając je przez usta. Patrzyłem na niego ze współczuciem i dopiero wówczas, widząc go w takim świetle, tak blisko i bez sekretów, zrozumiałem, iż to, co łączyło go z kapitanem Hale'em, nie mogło być zwykłą przyjaźnią, ale osobliwą więzią dusz, związkiem znacznie głębszym od wszystkiego, co dotychczas poznałem i relacją tak intensywną, jak wichura powalająca drzewo. Widziałem w jego oczach odbijające się wspomnienia wraz ze światłem świecy, blaski przygaszającego życia, które umarło wraz z chwilą, gdy kat pociągnął za sznur, a przerażające poczucie, iż w gruncie rzeczy nie poznałem prawdziwej miłości przeszyło moje serce. Ale czy prawdziwa miłość zawsze musi być naznaczona cierpieniem? Tallmadge sprawił, że zacząłem zastanawiać się, czy faktycznie oczekuję od wszechświata doznawania podobnego, silnego uczucia kosztem tak samo wielkiej depresji, która malowała się wówczas na jego twarzy. Miałem ochotę jakoś ulżyć, mimo iż niekoniecznie darzyłem go sympatią; chciałem go pocieszyć, przywołać na nowo uśmiech na nieruchome, martwe oblicze krzywdy i jakkolwiek wpłynąć na jego duszę, odciążyć, pokrzepić go. Nie mogłem patrzeć na szczerze okrucieństwo losu i pragnąłem uczynić wszystko, co w mojej mocy, by pozwolić mu zaznać spokoju. Tallmadge budził w ludziach niemoralne poczucie współczucia.

Hamilton spojrzał w stronę majora i westchnął ciężko, układając dłoń na jego ramieniu, po czym odwrócił się na pięcie i podszedł do mnie, siadając obok na pryczy. Udało nam się zamieszkać w jednym namiocie, ustępując miejsca w kwaterze głównej Tilghmanowi, McHenry'emu i Harrisonowi i przenosząc się do obozu. White Plains było ładnym miejscem, lasy otaczały nasz obóz ze wszystkich stron, a błękitne niebo rozciągało się od horyzontu po horyzont, radując zmysły i uświadamiając nam, iż owe lato było jednym z piękniejszych miesięcy w moim życiu — a na pewno najbardziej urokliwym. Byłem zauroczony krajobrazem i pogodą, lecz tęskniłem za plantacjami Karoliny Południowej i miałem nadzieję prędko udać się do domu, by spędzić choć trochę czasu z rodziną. Mimo moich chęci Washington niekoniecznie patrzył przychylnym okiem na odejście swoich adiutantów, chociażby na miesiąc lub kilka tygodni. Tęskniłem za moim rodzeństwem i ojcem, za Charleston i pięknymi zachodami słońca nad polami bawełny i kukurydzy. Jako dzieciak uwielbiałem siedzieć na tarasie i podziwiać wariacje świetlne wśród fauny i flory miejsca, gdzie przyszedłem na świat i gdzie chciałem zostać pochowanym. W tamtej chwili przez myśl mi przeszło, że pragnąłbym, by Frances naprawdę spędziła tutaj dzieciństwo, mimo iż nie chciałem, by Martha przyjeżdżała z nią. Dużo łatwiej byłoby mi się wytłumaczyć z nieślubnego bękarta, przypadku niż małżonki, którą ukryłem przed nosem Alexandra, własnego przyjaciela i kochanka. Zrobiłem coś podłego, ale wierzyłem, że słusznego. Bałem się, że Hamilton porzuciłby mnie, słysząc, że nie jest jedynym mężczyzną w mojej egzystencji, a ja jednocześnie chowam w sercu także postać kobiety zdolnej uniemożliwić nam wspólną przyszłość. Przedstawicielki płci pięknej szybko stały się jedynymi istotami, które mogłyby stanąć jak mur między mną i Alexandrem, zwłaszcza, że wiedziałem, iż zwraca on uwagę na dziewczęta. Miałem świadomość, że kobieta byłaby najlepszym rozwiązaniem i wyjściem dla niego, a jeżeli znalazłby partnerkę zamożną, z łatwością uwiódłby ją i polepszył swój stan. Był mądry, wykorzystałby to. Dlatego musiałem o niego dbać i ewentualnie wspomagać go finansowo, gdyby potrzebował pomocy, choć wiedziałem, iż Hamilton nienawidzi jałmużny.

Huragan 1777Where stories live. Discover now