Francja

137 18 21
                                    

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

____________________________________

Francja, zima/wiosna 1781 roku.

HAMILTON ożenił się pod koniec grudnia, lecz ja miałem na głowie dużo istotniejsze plany, kierując się na polecenie Kongresu do Bostonu i wypływając stamtąd na pokładzie L'orient do europejskiej stolicy rozpusty. Lazurowe morze, jednolitość horyzontu i ogólne znużenie szybko dały mi się we znaki; nudziłem się nieznośnie, przechadzając się raz w jedną, to w drugą stronę, całymi dniami czytając przed laty odkryte książki, wypuszczając przez usta smugi dymu z glinianej fajki, którą dostałem w prezencie od kapitana i cierpiąc od czasu do czasu na silną chorobę morską. O dziwo, bardzo mało myślałem o Alexandrze, skupiając się na fakcie, iż niedługo poznam króla i królową Francji, że będę z nimi rozmawiał i proponował układy w imieniu mojego państwa. Na statku zresztą nie byłem sam. Towarzyszył mi młodzieniec nazwiskiem Floyd, który został wysłany na kontynent, aby doczekać do końca wojny w towarzystwie Franklina na polecenie jego ojca, Williama Floyda, jednego z sygnatariuszy Deklaracji Niepodległości. Wydawał się miłym chłopcem, lecz niewiele mówił i najwidoczniej niekoniecznie za mną przepadał lub denerwował się moim towarzystwem — był raczej samotnikiem, unikał kontaktu wzrokowego, ciągle spuszczał wzrok i jąkał się w towarzystwie. Szybko zrozumiałem, że to jego pierwsza podróż za granicę. Miał siedemnaście lat i nie wyróżniał się w tłumie atrakcyjną fizjonomią, choć musiałem stwierdzić, że jest dość uroczym młodzieńcem, zwłaszcza w obejściu. Był bardzo szczupły, drobny i niski, niezwykle delikatny i chorowity, a mi wydawało się niekiedy, że młodzieniec, przeżywając kolejny atak choroby morskiej, koniec końców skończy pogrzebany w morskiej otchłani, niż będzie mógł w pełni sił zejść na ląd. Na szczęście moje podejrzenia były tylko hańbiącymi i niedorzecznymi osądami, a chłopiec za każdym razem wracał do morza i do książek, które uwielbiał czytać. Mimo to, kiedy przysiadałem się do niego i zaczynałem narzekać na Francuzów w naszym rodzimym języku, albo czmychał na bok i chował się gdzieś do wieczora (co było niemiłe), albo spuszczał wzrok cały czerwony na policzkach (co na początku wydawało mi się urocze, lecz później stało się niezwykle irytujące). Ogólnie rzecz ujmując, nie należał do mojej ulubionej części społeczeństwa, odrzucając mnie swoim temperamentem i zachowaniem, ale jednocześnie, kierując się słynnym prawem kontrastu, coś sprawiało (być może jednakowe pochodzenie), że lubiłem z nim przebywać. Nie wkupywał się w kanon młodzieńców, którzy z reguły mi się podobali i nie czułem w towarzystwie chłopca niczego, czego mógłbym się wstydzić, ale nigdy nie zależało mi na przyjaźni z kimkolwiek bardziej niż z nim w tamtej chwili. Miałem dość Francuzów, języka francuskiego i francuskiego stylu bycia, a wszystko, co dotyczyło narodu Amerykańskiego wydawało mi się czymś wybitnie pięknym, upragnionym i ukochanym. Nigdy nie miałem podobnych problemów, ale szybko zrozumiałem, iż stoją za nimi obawy. Bałem się, że coś wielkiego może się wydarzyć pod moją nieobecność, a moja misja nie powiedzie się i nie będę mógł korzystać z chwały, która spłynęła na mój naród. Chciałem być częścią naszego wielkiego zwycięstwa, dlatego, będąc już na statku bez możliwości odwrotu, pragnąłem zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby misja poszła zgodnie z planem. Musiałem zdobyć pieniądze i przekonać Ludwika XVI, że ta inwestycja mu się opłaca — co więcej, wiedziałem, że jestem do tego zdolny. Byłem zdeterminowany, gotowy do największych poświęceń i najintensywniejszych negocjacji, jakie tylko mogłem sobie wyobrazić, fantazjując o momencie, gdy z dumnie uniesioną głową wchodzę do zamku wersalskiego, zachwycając się przez moment jego monumentalnością i wszechobecnym przepychem, po czym pozwalam służbie poprowadzić się do miejsca, gdzie ma odbyć się audiencja. Miałem nadzieję, że mój francuski, zgodnie z tym, co mówił Ternant, spodoba się królowi i złamie pierwsze bariery dzielące mnie od sukcesu. Wiedziałem wiele o Ludwiku, nierzadko rozmawiając na jego temat z markizem Lafayette'em i później z Jeanem, lecz pewna obawa nadal mieszkała w moim sercu — tak naprawdę ani Gilbert, ani tym bardziej Ternant nie znali monarchy na tyle, by móc wyznaczyć jego złe i dobre strony. Dopiero Franklin uświadomił mi dosadnie i bez skrupułów, że mam do czynienia z rozlazłym durniem podatnym na manipulację — wzorem króla Polski. Franklin potrafił mieszać ludziom w głowach, lecz to jego szczerość doprowadziła go do miejsca, w którym był w tamtej chwili. Nie miał oporów przed mówieniem swojego zdania, spaniem na posiedzeniach w Kongresie i, ogólnie rzecz ujmując, byciem tak ekscentrycznym, iż nawet dosadna definicja tego słowa w pełni nie mogła go określić. Podobni ludzie przyciągali tłumy; pomimo podeszłego wieku sprawiał wrażenie mężczyzny przynajmniej o dwie dekady młodszego, pełnego życia i wigoru, radosnego i skandalicznego. Ba, drzemała w nim dusza rozkosznego, żądnego przygód młodzieńca, który nie potrafił wkupić się w wyznaczone przez świat i społeczeństwo wzorce. Jego ekscentryzm zmuszał ludzi do myślenia, zastanawiania się nad własnym losem i jego sensem, a niebanalna, urokliwa natura i humor sprawiały, że zawsze otaczał go wianuszek postaci pogrążonych w adoracyjnym transie. Miał wielu wrogów w Kongresie, którym nie podobało się podobne zachowanie, lecz ja cieszyłem się, iż mogę mu towarzyszyć i poznać tak ważnego dla świata człowieka.

Huragan 1777Où les histoires vivent. Découvrez maintenant