Martwi kochankowie

434 47 95
                                    

ROZDZIAŁ CZWARTY

____________________________________

Pensylwania, sierpień 1777 roku.

NIE BRAŁEM udziału w całej rozmowie z majorem Benjaminem Tallmadge'em z Setauket w Nowym Jorku, gdyż wszyscy adiutanci z wyjątkiem Alexandra Hamiltona zostali wyproszeni z pomieszczenia i zawołani dopiero w chwili, gdy żołnierz powiedział wszystko, co miał do powiedzenia. Wchodząc do środka, nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać, atmosfera była ciężka, a mi zdawało się, że Washington odmawia nam bardzo istotnych informacji, zatajając niezwykle ważne fakty lub wydarzenia i dzieląc się sekretami wyłącznie z Hamiltonem. Nie wzbudził mojego zaufania, jednak musiałem stwierdzić, iż nosił w sobie ten lotny pierwiastek honoru, który trudno jest wyciąć z natury, choć robił wszystko, aby pokazać światu, że wcale nie jest cnotliwym mężczyzną. Miał tendencję do irracjonalnego zachowania, działał sprzecznie z nieistniejącym kodeksem dżentelmenów, a absurdy, do jakich posuwał się przy każdej możliwej okazji, uderzały we mnie wyjątkowo personalnie. Nie mogłem uwierzyć, że taki pyszałek, arogant, jednostka skrajnie irytująca potrafiła z podobną łatwością manipulować i podbijać innych ludzi, wzbudzając w nich ciekawość, szokując i wymuszając adorację. Hamilton osiągnął więcej niż ja z moim rodowodem przez całe życie, a na pewno popełnił dotąd mniej błędów niż ja i nie zaprzepaścił swojej egzystencji szeregiem niefortunnych zdarzeń. Moja przyszłość malowała się w szarych, wyblakłych i zimnych barwach, symbolizujących wieczną pokutę, którą skazany byłem podjąć, wszystkie lęki, kary, wybory, natomiast Alexander miał przed sobą cały świat, wyzbyty zobowiązań, dzieci i żon z litości. Mógł poświęcić się karierze wojskowego, zdobywać szczyty, kontakty i mnożyć bogactwo — nic, żadne demony przeszłości i potworne widma mijających lat, nie potrafiło zagrodzić mu drogi do sukcesu. W moim przypadku mur rósł za murem i gdy wydawało mi się, iż jeden udało mi się zburzyć, zauważałem kolejny i tak w kółko, do końca. Ba, czasami myślałem, że moje życie nie należy do mnie, iż egzystuję w fikcji, w dramacie kosmosu, któremu ani nie mogę się przeciwstawić, ani zdecydować, jaką taktykę chcę podjąć. Byłem tylko aktorem, bez przeszłości, przyszłości, bez kontroli nad ciałem, umysłem, własnym losem... Deizm szerzył się na świecie, nowe obrazy Stwórcy jako materii nienamacalnej, ale wszechmogącej pojawiały się każdego wieczora i rozbijały wraz z bursztynowymi promieniami brzasku. Mówiono, że Bóg nie ma nad nami kontroli, powiadano, iż jesteśmy panami siebie, lecz w gruncie rzeczy — jak mogłem wyjaśnić własną sytuację inaczej niż poprzez Jego ingerencję? Nie byłem wierzącym człowiekiem, choć zdawałem sobie sprawę z istnienia osobowego tworu czuwającego nad fauną i florą wszechświata, ale nie potrafiłem w inny sposób rozwiać wątpliwości i wyjaśnić, z jakiego powodu wszystko mi się przeciwstawia. Moja matka umarła, mój brat umarł na moich rękach, mój Francis odszedł, mojej żony nie kochałem, a córki nigdy nie poznałem i nie chciałem poznać. Jak to wyjaśnić? Jak zrozumieć coś, czego nie dało się wyjaśnić logiczniej niż poprzez udział Boga? Hamilton miał szczęście — a przynajmniej tak mi się wydawało, nie znając jego historii.

Tallmadge był przystojnym mężczyzną w moim wieku, o dużym nosie, pucołowatych policzkach i gęstych, kręconych włosach okalających twarz. Wyróżniał się w tłumie, jednak najbardziej widoczną i absorbującą rzeczą okazały się oczy mężczyzny, emanujące zimną szarością i tak wielkim smutkiem, iż w jego towarzystwie aż trudno było się roześmiać. Mówił mało, a jeżeli mówił, to w sposób bardzo lakoniczny i poważny. Stanowił zupełne przeciwieństwo otwartego Hamiltona, gadatliwego Tilghmana czy wesołego mimo poważnego usposobienia Harrisona; cechowała go osobliwa uszczypliwość, niechęć do ludzi i obojętność ich względem, której nie potrafiłem znieść. Sam nie byłem duszą towarzystwa, lecz starałem zachowywać pozory życzliwości i taktu, kiedy Tallmadge nawet nie podniósł twarzy, gdy wchodziliśmy do jadalni pana Molanda i nie powiedział choćby słowa na powitanie. Zmarszczyłem brwi, widząc dłoń Hamiltona ułożoną na jego kolanie pod stołem. Siedzieli blisko siebie, stykając się udami, ale nie odskoczyli na boki przy okazji naszego przybycia. Tallmadge sprawiał wrażenie roztrzęsionego, lecz nie sądziłem, by rozmawiali z generałem o jego prywatnych sprawach nieważne jak ogromnego kalibru, ale o rzeczach bardziej przyziemnych, prostych i istotnych dla sprawy wojny. Zająłem miejsce między Meade'em a Tilghmanem, wlepiając wzrok w postać Washingtona. Niewolnik zastawił stół kilka minut później. Cisza z każdą chwilą robiła się coraz bardziej uciążliwa, aż w końcu dowódca, ubrany w niebieski mundur jeszcze z czasów wojny siedmioletniej, nabił na widelec kawałek mięsa, by powiedzieć poważnie, ale z uśmiechem:

Huragan 1777Where stories live. Discover now