Ostatnia z Kolonii

168 28 50
                                    

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

____________________________________

Jesień 1779 roku, Georgia 1779 rok.

KAZIMIERZ PUŁASKI zginął podczas tej bitwy. Widziałem go zmasakrowanego na noszach, kiedy w skwarny, jak na tę porę roku, dzień, wracaliśmy do obozu z podkulonymi ogonami. Brytyjczycy pokonali nas pod Savannah, a my straciliśmy jednego z naszych lepszych dowódców. Mimo to była to pierwsza potyczka, z której wyszedłem nawet bez siniaka lub rannego ramienia, choć, prawdę mówiąc, wolałbym doznać najgorszych obrażeń, byleby udałoby się nam ocalić Georgię przed jarzmem angielskiego terroru. Kolonie Południowe były zagrożone, plany mojego czarnego batalionu odeszły na dalszy plan, mimo że gorąco liczyłem w ich prędkie spełnienie. Żałowałem Charleston i tęskniłem za młodszą siostrą, wspominając piękne czasy świętego spokoju, kiedy mogłem robić wszystko, na co miałem ochotę i nie przejmować się kataklizmami wojny. Być może przez te kilka miesięcy zdołałem przywyknąć do jedwabnej pościeli, wygody i ciepłych posiłków, choć usilnie zaprzeczałem, bym pragnął wiecznego bogactwa, bezczynności i spokoju. Byłem żołnierzem i musiałem, tak jak na żołnierza przystało, godzić się na trudy wojny, przyjmować na swoje barki cały ciężar wojaży i nosić go na sobie na tyle dumnie, by wzbudzać powszechny szacunek, pielęgnować autorytet. Chciałem uchodzić za doskonałego wojownika nie tylko w boju, ale i w postawie, naturze; byłem idealistą, lecz idealistą rozsądnym, który umiał podporządkować się istocie ułożonej nad nim w szeregu, ale jednocześnie bez słowa sprzeciwiłby się zdradliwemu dowódcy. Miałem przed oczami wizję wolny naród, pragnąłem więc dążyć do niego bez względu na śmierć swoich kompanów, nie patrząc na przeciwności losu, wszelkie kłody rzucane mi pod nogi przez życie i po prostu iść naprzód, nie zatrzymywać się i trwać w historii po kres świata, zapisać się w niej, nałożyć na niej swe piętno. Pomyślałem o Alexandrze, o jego ambicji nieznającej granic i doszedłem do wniosku, że w tej jednej kwestii chciałbym go przypominać; miałem spokojniejszą, bardziej opanowaną naturę, ale jednocześnie byliśmy tak samo zepsuci i kiepscy w relacjach międzyludzkich. On jednak potrafił brać z życia pełnymi garściami, kiedy ja nie umiałem nawet okiełznać jednej tylko relacji, jednego fundamentu własnej egzystencji. Podziwiałem go — fakt, iż podniósł się z kolan i z najniższych pięter społeczeństwa dotarł do gwiazd, zahaczył o teoretyczne pojęcie szlachty. Byłem skazany otaczać go czcią, choć już wtedy wydawało mi się, że nasza relacja z wolna zmierza do upadku. Listy przestały przychodzić. Alexander milczał jak las, jak górskie jezioro, jak głaz, ale prawdopodobnie sam byłem sobie tego winny, gdyż zamiast do niego wypisywać, oczekiwałem wieści. Francis może miał rację, sądząc, iż to z mojej winy konają wszystkie związki, iż to ja jestem najgorszym kataklizmem miłości, przyjaźni, jakichkolwiek stosunków, że wytrącam człowieka z równowagi, by w końcu go porzucić. Może to ja byłem antagonistą we własnym dramacie? Odbierając sobie szczęście, cierpiałem, a Hamilton, patrząc na jego charakter, stanowił idealną postać, na jaką można przelać własne winy. Był bezmyślny, dość kochliwy (na swój chłodny, racjonalny sposób) i z przyzwyczajenia niszczył ludzi. Jego bezwzględność rzucała na kolana, charyzma powalała, a bezpośredniość dobijała. Chciał więcej i więcej, i więcej, nigdy się nie zatrzymując, ignorując wszystkich na swej drodze — potworność, lecz czy ja byłem lepszy?

Siedziałem w namiocie generała Lincolna, lecz nie słuchałem jego rozmowy z pozostałymi żołnierzami, przyglądając się bladej, nieruchomej twarzy Pułaskiego ułożonego na stole. Nie po raz pierwszy widziałem martwego człowieka, jednak pierwszy raz mogłem przyjrzeć się uważnie wojownikowi, który skonał w boju i nie został pochowany od razu. Pozostali dowódcy nawet nie zwracali na niego uwagi, spacerując wkoło i nie spoglądając w stronę trupa. Jego skóra miała śnieżnobiały odcień, twarz wydawała się dziwnie mała, smutna, ale spokojna, bez dawnej energii, którą widziałem w postaci Polaka. Sprawiał wrażenie niesamowicie zimnego. Lękałem się podejść do niego i musnąć go lub obawiałem się, iż nie mogę tego uczynić. Wyobrażałem sobie, że kiedyś będę na jego miejscu; iż wszyscy ci ludzie, którzy kiedyś odeszli — moja matka, brat, Nathan Hale — prezentowali się identycznie i że niebawem do nich dołączę. Czułem to w kościach. Wydawało mi się, że niebawem umrę, choć sam nie wiedziałem, co było przyczyną takich podejrzeń. Byłem jeszcze młody i teoretycznie miałem przed sobą całe życie, lecz w gruncie rzeczy wiedziałem, że niebawem wydarzy się jakaś katastrofa, która pogrzebie mnie żywcem. Co to miało być? Nie mam pojęcia. Z zadumy wyprowadził mnie Benjamin Lincoln, jeden z generałów, który powoli położył dłoń na moim ramieniu.

Huragan 1777Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz