Rozdział 1

25.6K 577 51
                                    

Jennifer znów tańczy na stole.

Nie mogę uwierzyć, że to robi. Wzdycham z irytacją. Z tą dziewczyną wiecznie są jakieś problemy. Jednak przyznaję, ta piosenka działa niezwykle odurzająco. W tle leci Poison Alice Coopera, więc mimowolnie ruszam głową w rytm refrenu. Wiele razy słyszałem to w jej aucie, przez co dobrze znam tekst refrenu.

Spoglądam na Jennifer, która wręcz uwielbia tę piosenkę. A ona w tym momencie podnosi ręce do góry, jej koszulka unosi się ciut ponad krawędź spodni i jestem pewien, że wszyscy na tej imprezie właśnie wpatrują się w jej tatuaż.

Przewracam oczami. Kiedy ona zmądrzeje? Pewnie jutro będzie tego żałować. Jeżeli cokolwiek z tej nocy pozostanie w jej pamięci.

Siadam trochę dalej by ciągle móc ją widzieć i ewentualnie w porę zareagować, gdyby coś się stało. Na przykład jakby spadła, bo jest pijana w sztok. Widzę to po sposobie, w jaki patrzy na otoczenie. Choć muszę przyznać, że mimo to Jennifer trzyma się zaskakująco dobrze. Tańczy, śpiewa i pije piwo, gdy ktoś podaje jej puszkę. Znam ją na tyle, że wiem, że ma już dość, ale nikt z towarzystwa tego nie dostrzega. Albo nikt nie chce tego dostrzec, bo Jennifer funduje wszystkim darmową rozrywkę.

Uśmiecha się i prowokuje stojących najbliżej chłopaków. Wszyscy ją obserwują, a ja proszę cicho, by nie robiła już nic więcej głupiego.

Wzdycham ciężko.

Czasem nie mogę z nią wytrzymać. Wkurza mnie to, że przez cały czas musi zwracać na siebie uwagę. Ja natomiast wolę pozostawać w cieniu.

Mimo to przyjaźnimy się już kilka lat. Ona jest to zawsze w stanie podać, ja niestety nie mam pojęcia, ile to już razem ze sobą wytrzymujemy. Nie jest mi ta informacja do szczęścia potrzebna. Za każdym razem, gdy to wylicza, zastanawiam się właściwie dlaczego?

Może z przyzwyczajenia? Bo na pewno nie dlatego, że ta znajomość jest łatwa. Bo za cholerę nie jest. Szczególnie gdy Jennifer jest pijana. Wtedy robi się gorsząca.

Znam ją dobrze, nie powiem, ona mnie też, choć wolę tego nie przyznawać. Nauczyliśmy się siebie na tyle, że wiem, co zaraz będzie próbowała zrobić. Nawet nie muszę długo czekać. Zawsze to robi. Jest cholernie przewidywalna.

Dlatego, gdy przywołuje mnie do siebie, jedyne co robię, to unoszę puszkę, przekazując, że przyjdę, jak dopiję piwo. Nigdy jednak nie przychodzę. Nigdy nie tańczę.

Jennifer za to nigdy nie przestaje tańczyć. Nawet idąc, kołysze się, jakby ciągle w tle grała muzyka. Jej życie to pieprzony musical.

Jej usta układają się w podkówkę, co odczytuję jako fakt, że jej strasznie przykro, że znów ją odrzucam. Ale chwilę później jakaś dziewczyna wspina się do niej na stół i Jennifer całkowicie zapomina, że jest smutna. Na tej imprezie przechodzi samą siebie. Jesteśmy tu dopiero od trzech godzin, a ona już tańczyła chyba ze wszystkimi, oprócz mnie oczywiście.

Nigdy nie zrozumiem fenomenu tańca. Dla mnie to po prostu nic ciekawego.

Dopijam spokojnie piwo. Przenoszę się trochę dalej, w stronę okna i szukam w kieszeni spodni paczki papierosów. Pokój i tak jest zadymiony, ale czuję potrzebę znalezienia się bliżej świeżego powietrza. Przynajmniej jego namiastki.

Jednak zanim zdążę wyciągnąć zapalniczkę, widzę, że Jennifer schodzi ze stołu. Za dużo powiedziane. Próbuje zejść. Muszę przerwać próbę zapalenia, bo ledwo stoi. Szuka mnie wzrokiem, dlatego, choć cholernie mi się nie chce, podnoszę się i idę w jej kierunku.
Wydaje się zagubiona. Dopiero gdy mnie zauważa, na jej twarzy maluje się ulga.

- Chodź - mówię i ją mijam.

Nie pyta dokąd, tylko posłusznie rusza za mną. Zwalniam, widząc, że nogi nieco jej się plączą. Gdy zrównujemy się krokiem, łapie mnie za rękaw koszuli. Obrzucam ją gniewnym spojrzeniem, ale się nie odzywam. Trzyma mnie za łokieć, co zapewnia jej jakąś stabilizację. Albo chce mnie obmacać, co jest w jej przypadku jeszcze bardziej prawdopodobne. Wzdycham, ale widząc, że sama nie jest w stanie iść, nie odrzucam jej ręki. A niech ma dziś jakiś dzień dobroci.

Wychodzimy na zewnątrz przez drzwi tarasowe w salonie. Muszę przyznać, że dom naszego znajomego Petera jest ogromny, mam wrażenie, że przejście przez największy pokój zajęło nam wieki. Ale to nic, przy tym, co z człowiekiem robi ogród. Jest olbrzymi. Przechodzi ludzie pojęcie. I jest zagospodarowany co do metra. Ponoć któreś z jego rodziców, kompletnie nie wiem które, zajmuje się kwiatami, a z tego, co wiem szczególnie różami. Widać, to gdy przechodzi się przez drzwi. Ogród ma zadbane alejki, pełne równo przyciętych kwiatów.

Jennifer nie jest w stanie dalej iść, co oznajmia bełkotliwym głosem, więc siadamy na schodkach prowadzących z tarasu do dalszej części posesji.

- Mateo - przeciąga moje imię, siląc się na hiszpański akcent, jak zawsze, gdy jest pijana.

- Jennifer, nie. - mówię jej, gdy próbuję się o mnie oprzeć albo – co gorsza – mnie przytulić. Nie wiem, czego chce, ale wolę wystrzegać się tego jak ognia. W tym stanie jest nieobliczalna.

- Mateo - próbuje jeszcze raz, a udawanie zachowania pozorów trzeźwości idzie jej coraz gorzej.

Wzdycham ciężko, ale nie komentuję tego. W końcu to jeden z nielicznych razów, gdy ona jest bardziej pijana ode mnie.

- Zostań tutaj, okej? - mówię, podnosząc się. Widzę jej przestraszone spojrzenie.

- Wrócisz? - pyta, próbując wstać, ale nie jest w stanie.

- Nie - odpowiadam, odchodząc.

Nie muszę się odwracać, by wiedzieć, że się uśmiecha. Wie, że kłamię. Zawsze wracam.


DON'T TOUCH  [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz