19. UPADEK

52 10 3
                                    

Jego uścisk był mocny. Zbyt mocny.

W oczach Eleanor zalśniły łzy, gdy chwycił za jej nadgarstki i nie zważając na słaby szept sprzeciwu, wyciągnął z sieni. Nawet na nią nie patrzył, gdy szedł w stronę klifu za domem, jakby od tego zależało jego życie. Nie nadążała za nim — z trudem stawiała kolejne kroki, a stalowy uścisk jedynie sprawiał, że traciła równowagę i co rusz się potykała.

Gdy wpadał w furię, nigdy mu nie przerywała. Pozwalała na wszystko, spuszczając wzrok na trzewiki i zaciskając dłonie na robótce. Tak było łatwiej. Kiedy matka żyła, starała się go powstrzymać i skarcić, lecz Eleanor brakowało do tego odwagi. Nie ufała bratu, a jeszcze bardziej nie ufała samej sobie.

Kątem oka widziała, jak drga mu grdyka, a fala brunatnych loków nad marsowym czołem posłusznie poddaje się ciężkim krokom. Nie przypominał brata, który w dzieciństwie kradł dla niej karmelki z kuchni i pomagał dosięgać atlasów stojących na najwyższych półkach. Miała wrażenie, jakby ktoś go zabrał i zastąpił tyranem o zdradliwych oczach oraz sercu nieznającym litości.

Nigdy nie wiedziała, co uczyniła źle. Czasami gniewał się o drobiazg, czasami zaś znajdował winę tam, gdzie jej nie było. Jak stronice książki wertowała w głowie ostatnie dni, szukając rozpaczliwie błędów, lecz litery rozmywały się, a kartek ubywało.

— Był u ciebie znowu ten Tilney — warknął, zatrzymując się gwałtownie, kiedy znaleźli się poza zasięgiem słuchu gospodyni i jedynym towarzyszem pozostał szalejący na klifie północny wiatr. — Był czy nie?

— Był — odparła cicho. Nie lubiła, gdy zadawał jej pytania. Znał na każde odpowiedź — i to było najgorsze.

— Mówiłem ci, żebyś go nie wpuszczała. Mówiłem czy nie?

— Chciał wejść na chwilę przed wyjazdem do Londynu.

Nie zadowoliło go jej tłumaczenie. Szarpnął za cienką chustę oplatającą ramiona i wpiął palce w przedramiona, a potem jakby z obrzydzeniem je puścił.

— Nie kłam. Sprzedałaś mu biżuterię matki — rzekł ochryple.

Nie odpowiedziała. Wbiła wzrok w sosny, wspinające się za plecami brata ku niebu i bezgłośnie zaczęła odmawiać pacierz, błagając o to, by pani Hudson wyszła i zawołała ich na kolację. To tylko kolejny wybuch złości. Szybko przejdzie. Przyniesie mu potem ulubiony pudding z kuchni i poda listy, a on zapomni o całym zajściu. Musi jeszcze tylko—

— Sprzedałaś biżuterię matki! Nie waż się łgać! — Nie krył już gniewu. Przekrzykiwał wiatr, a jego oczy płonęły. — Zawsze taka byłaś. Szkoda, że gdy się urodziłaś, nie wrzucono cię do rzeki, miałbym teraz święty spokój.

Drgnęła na te słowa, chociaż słyszała znacznie gorsze obelgi, lecz o kilka sekund za późno zorientowała się, że dla niego była to iskra wzniecająca pożar. Ruszył w jej stronę.

— Odpowiadaj! Masz odpowiedzieć, słyszysz?!

Zlękniona cofnęła się. O krok za szybko i o krok za daleko. Czuła, jak spod obcasa obsuwa się ziemia i przypomniała sobie, jak pani Hudson ostrzegała dzieci, by nigdy nie bawiły się na klifie.

Nie krzyknęła. Wpatrywała się w te złociste oczy, w których gniew ustąpił miejsca panice i niczym przez mgłę słyszała gardłowy wrzask.

— Eleanor! — wołał, młócąc rękoma i próbując schwycić rąbek szala. — Eleanor!

Woda była taka zimna.

Brawura; #writetober ✔Where stories live. Discover now