21. CMENTARZ

41 11 2
                                    

Wołała go. Słyszał przecież jej głos i czuł na karku dotyk zimnych dłoni. Była tu, mógłby przysiąc, że stała przy łóżku i chciała, by poszedł za nią.

Bał się, że to sen. Mara, która zaraz zniknie. Co jeśli była tu naprawdę? I czegoś potrzebowała? Co jeśli już nigdy nie ujrzy jej twarzy?

Musiał iść. Po prostu musiał.

Niewytłumaczalne pragnienie sprawiło, że po omacku założył szlafrok i jak w malignie wybiegł wprost w chłodne objęcia nocy. Nie wiedział, co robi. Nie patrzył pod nogi ani wokół siebie — liczyło się tylko blade odbicie księżyca oraz ledwo widoczna ścieżka, prowadząca na wiejski cmentarz. Nie miał nawet butów i pewnie gdyby ktoś go zauważył, szybko zostałby uznany za miejscowego szaleńca.

Szedł przed siebie jak zaklęty. Stopy niosły go niczym owładnięte dziwną siłą, a wiatr rozwiewający włosy przypominał chciwe ręce kupca wyceniającego towar. Czuł, jak kamienie obcierają mu podeszwy i zimno przenika przez jedwab szlafroka, lecz to wszystko nie miało znaczenia w obliczu tego, co go czekało.

Musiał do niej iść. Nie był pewien, czemu kazała siebie szukać, ale wolał nie zaprzątać tym sobie głowy. Tęsknota odbierała mu zmysły. Pragnął znów zatopić twarz w miedzianych lokach i pogładzić opuszkami palców alabastrowe policzki. Pragnął znów ujrzeć przed oczyma dni, kiedy tańczył z nią w ogrodzie, zamiast tych, w których zakrywano jej twarz hebanowym całunem.

Widział ją. Pomiędzy posągami i krzyżami. Stała tam, z rozchylonymi wargami i wiedział, że woła jego imię.

— Już idę, poczekaj, idę, idę — szeptał gorączkowo, a kiedy biegł, ona coraz bardziej się oddalała. — Poczekaj, błagam, nie starcza mi tchu...

Dopiero przy jesionie uświadomił sobie, że wokół panuje kompletna cisza.

A on jest sam. Całkowicie sam.

I nikt już nigdy nie zawoła go po imieniu.

Brawura; #writetober ✔Where stories live. Discover now