Osiemnaście

672 145 47
                                    

Oczywiście, że będę rozmyślać nad faktem, iż prawdopodobnie tracimy czas, ale ustaliłam z June, że jeden wieczór zwłoki ma sens, i dlatego już w ogóle nie wdawałam się w dyskusję z Zane’em.

Już sama nie wiem, co mam myśleć o wszystkim, co on robi. W jednej chwili jest brutalnym i bezwzględnym diabłem, który zabija czarownika kiwnięciem palca i rzuca martwymi zwierzętami w okna, a w kolejnej jego głos przyprawia mnie o dreszcze na całym ciele, lecz wcale nie są to dreszcze strachu.

I to prawdopodobnie przeraża mnie najbardziej. Że na niego w ogóle… reaguję. 

Chciałabym być obojętna, chłodna i opanowana – taka, jaką kreował mnie Julian przez całe życie. Jednak im głębiej wdaję się w te wszystkie konflikty i niedokończone sprawy, tym mocniej wszystko odczuwam. 

– Gdzie jedziemy? – pytam w połowie drogi. 

– Do restauracji. 

Marszczę nos, wbijając spojrzenie w Zane’a. 

– Słucham?

– Jedziemy do restauracji. 

– Słyszałam. Nie wydaje mi się jednak, by w obecnej sytuacji, gdy jedni giną, a inni muszą być przetrzymywani w piwnicach, powinniśmy stołować się w restauracjach. 

Zane wzdycha. 

– Potrzebuję jednego dnia normalności. 

– Ty? Diabeł potrzebuje normalności? Od kiedy? 

Przełyka ślinę. 

– Być może od zawsze. 

Jego słowa są tak ciche i spokojne, że kłują jak szpileczki. Odwracam wzrok w kierunku szyby. Po dziesięciu minutach docieramy do jakiegoś obszernego budynku w centrum Silver Bay. Znajduje się tu maleńkie kasyno i obok elegancka restauracja, których niewiele można tu spotkać. Patrzę przez okno na budynek i ciężko mi się w ogóle ruszyć, bo nie mam pojęcia, jak zachować się w takiej sytuacji. Nie miałam przyjemności nigdy w życiu siedzieć w restauracji. 

Nigdy nawet nie zamówiłam jedzenia do domu. 

Nigdy nie byłam w żadnym miejscu publicznym, do którego chodziły inne dzieciaki. Zmierzałam jedynie do szkoły i z powrotem, ale to też do czasu. I to by było na tyle. 

Zostaję wyrwana ze swojej niepewności, gdy drzwi się otwierają—a raczej otwiera je Zane. Jakby nigdy nic rozpina mój pas i bierze moją dłoń w swoją, pomagając mi wyjść z wysokiego auta. Bardzo istotna rzecz przykuwa moją uwagę, gdy zmierzamy w kierunku restauracji. 

– Nie zamknąłeś samochodu.

Przesuwa językiem po zębach i wcale się nie zatrzymuje. 

– Bo mi na nim nie zależy. 

– Słucham? 

– To auto nie jest moje. Ukradłem je dawno temu gdzieś w Waszyngtonie i od tej pory nim jeżdżę. Nigdy nie zamykam zamków, bo mi na nim nie zależy. Po co miałbym zamykać samochód, skoro nie zależy mi, czy będzie dalej mój? – tłumaczy beznamiętnie. – Nie zamknę go, bo gdybym wyszedł z restauracji, i samochodu nie byłoby na parkingu, nie poczułbym dosłownie nic i nie miałbym żadnej straty. To auto nie jest dla mnie cenne. Jest niczym, jedynie kawałkiem blachy i silnikiem, klockiem na czterech kołach. 

– Zapomniałam, że gdy czegoś chcesz, kradniesz – prycham. 

– Albo zdobywam to podstępem – dodaje z uśmiechem majączącym na ustach. – Jeśli by mi zależało na tym samochodzie, byłby zamknięty na cztery spusty. 

Gdy widzisz śmierć (Srebrna Noc #4)Unde poveștirile trăiesc. Descoperă acum