11. The Wolves

2.9K 106 31
                                    

Od ostatniego, przyjemnie spędzonego wieczoru, minęły trzy dni. To oznaczało, że dzisiaj był długo wyczekiwany przeze mnie piątek. Dlaczego wyczekiwany? Ponieważ w tym dniu miałam wizytę u Pani Willson, chciałam porozmawiać i pozbyć się przepisanych leków. Na dłuższą metę te środki uspokajające mnie bardzo otępiały, czego już miałam serdecznie dosyć.

W tym dniu szkołę sobie odpuściłam, oczywiście za pozwoleniem ojca.

Joe nawet nie protestował, aby mnie odwieźć, co mnie lekko ucieszyło. Przynajmniej mogłam liczyć na to, że nie będę się musiała z nim wykłócać i niepotrzebnie strzępić nerwów. Zauważyłam, że coraz częściej się wygłupialiśmy, rozmawialiśmy i żartowaliśmy. Na początku przybycia do tego domu, byłam nastawiona po przyjęciu mnie, do traktowania się jak pies z kotem. Jednak cieszyła mnie taka zmiana, przynajmniej moje myśli nie zajmowała już non stop mama i mogłam w końcu 'odpocząć'. Przez ten ponad miesiąc, od pamiętnego dnia śmierci, zaczęłam robić małe kroki w stronę tego, aby żyć w miarę normalnie. Nie zostałam z tym wszystkim przecież sama, miałam Jamesa.

✨✨✨

- Pośpieszcie się! - krzyknęła z parteru Sharon.

Szybko chwyciłam telefon, portfel i cienką kurtkę. Zanim chciałam zbiec na dół, zapukałam do pokoju Joe'go, dając mu do zrozumienia, żeby się pospieszył.

- Wejdź! - krzyknął natychmiast.

Chłopak chyba nerwowo czegoś szukał, ponieważ przetrzepywałam całe łóżko, a kołdra już znalazła swoje miejsce na podłodze.

- Czego szukasz? Może pomogę? - zaproponowałam.

- Głupiego telefonu - rzucił naburmuszony - od godziny go nie mogę znaleźć.

- Patrzyłeś na dole? Może tam jest. - zasugerowałam - Albo wiem, zadzwonię i go znajdziemy. - wydukałam błyskotliwie.

- Mogłabyś? - spytał kompletnie zrezygnowany, tym samym siadając na krześle.

Wybrałam numer szatyna i już po dwóch sygnałach słyszałam znajomy dźwięk, gdzieś na parterze.

- Joe! Ktoś do Ciebie dzwoni! - wydarła się matka chłopaka.

Zielonooki uśmiechnął się szeroko, kierując się do wyjścia.

- Dzięki, a teraz już chodźmy, co? - zarzucił, śląc mi delikatny uśmiech.

- Ta-ak, pewnie. - wyjąkałam, idąc za chłopakiem.

Na dole czekała na nas blondynka, lustrując nas z osobna poważnie.

- Naprawdę się pośpieszcie. Ponoć jest korek, a chcecie zdążyć, prawda? - zapytała retorycznie.

Joe zrobił głupią minę, odwracając się do mnie i otwierając już usta, ale mu przerwałam. Wiedziałam, że chciał powiedzieć, że jemu się nie spieszy.

- Tak, wiem Joe, że Tobie się nie spieszy, ale niestety mi tak, więc z łaski swojej rusz te cztery litery i chodźmy. - lekko wysyczałam, ale na moje wargi wkradł się cień uśmiechu, co zauważył jasnowłosy i sam powtórzył moją reakcję.

- Niech Ci będzie, dzieciaczku. - wyrzucił z siebie szeroki i perfidny uśmiech, a następnie skierował się do wyjścia - No już, chodźmy. - wymamrotał już opanowany.

Tak jak on, znalazłam się koło drzwi frontowych, zatrzymując się, aby założyć buty.

Na odchodne rzuciłam Sharon szybkie cześć i miłego dnia.

Coraz bardziej przekonywałam się do rodzicielki Joe'go, dbała o naszą dwójkę tak samo. Przy wymianie zdań z ojcem, praktycznie zawsze za mną obstawała, tak jak i za szatynem. Traktowała nas jak swoje dzieci. Nigdy jej nie nazwałabym mamą, ani nie pozwoliła na matkowanie mi, ale miała u mnie duży szacunek i chętnie służyłam dla niej pomocą.

Rok zatraceniaWhere stories live. Discover now