12.1 Coś się kończy, coś zaczyna

139 25 13
                                    

Zostawił mieszkanie Lisy otwarte, w takim samym stanie, w jakim je zaznał. Po jego głowie ciągle krążyły wątpliwości, czy na pewno nie zamierza już wracać. Nie powinien o tym myśleć, w końcu nawet dobrze się nie znali. Szkoda tylko Pawła.

Na niebo wstąpił cały zastęp małych obłoków, który paradoksalnie wprowadził trochę światła do umysłu Cezarego. Myślał coraz spokojniej, coraz poważniej. Prawie wiedział, co powinien zrobić.

Wrócił na tę samą ulicę, gdzie zeszłej nocy spotkał Lisę. Znowu była pusta, tym razem już całkowicie. Stanął w tym samym miejscu, co ostatnio, popatrzył na krzywy kamień. Kiedyś słyszał, że Kanonicza była najstarszą ulicą Krakowa. Może to właśnie dlatego, zachowała tak dziwną atmosferę, przyciągającą i odpychającą zarazem.

Najpierw napisał wiadomość do Lilii, że wszystko z nim w porządku. Z jednej strony nie chciał, żeby się martwiła, z drugiej miał jednak na to nadzieję. To znaczyłoby, że się nim przejmuje. Ale znowu – głupie myśli – Liliana martwiła się na dobrą sprawę każdym. To brak jakiejkolwiek troski uczyniłby Cezarego wyjątkowym.

Przyszedł czas na najcięższy krok, który Cezary miał zrobić w całym swoim dotychczasowym życiu.

Wybrał odpowiedni numer, osoba po drugiej stronie odebrała prawie natychmiast.

– Czaruś? – zdziwiła się pani Łempicka. – Dlaczego dzwonisz, wszystko w porządku?

– Tak. Chyba – zawahał się tylko na sekundę – powinniśmy się spotkać.

– Och, to cudownie! Bałam się, że znowu nie będziesz się do mnie tak długo odzywał. To co, tam gdzie ostatnio?

– Nie, mamo, nie to miałem na myśli. Powinniśmy się spotkać wszyscy. W trójkę. Z tatą.

Przez chwilę nie mógł się doczekać żadnej reakcji – ani swojej, ani mamy. Zupełnie jakby jego organizm sam nie wiedział, co tak właściwie wyprawia. Nie dotrze to do niego, dopóki nie zobaczy swojego ojca twarzą w twarz.

– Oczywiście – odpowiedziała pani Łempicka. W jej głosie można było wyczuć naprawdę wiele – niepewne szczęście, przerażenie, wahanie, smutek. Przede wszystkim jednak nadzieję. – Jesteśmy cały dzień w domu, możesz przyjechać nawet teraz.

Cezary odłożył telefon do kieszeni. Czuł się tak strasznie zmęczony, sam nie wiedział czym. Chodzeniem bez celu? Piciem kawy przed snem? Kłótnią bez słów? Pewnie wszystkim po trochu i niczym jednocześnie.

Do domu poszedł na nogach, żeby dać sobie więcej szans na ucieczkę. Przy każdym rogu chciał skręcić, zawrócić i uciec, ale uparcie szedł do przodu. Coraz więcej chmur wpływało na nieprzenikniony błękit nieba, zakrywając Cezarego przed osądzającym spojrzeniem z góry.

Kiedy zobaczył swoje osiedle pomyślał tylko jedno.

Kiedyś nie było takie małe.

Od mieszkania w ciasnej Nibyladnii powinien pomyśleć coś zupełnie odwrotnego, ale nie. Osiedle było mniejsze, beton szarszy, okna czystsze, wszystko razem – nudniejsze. Wpisał kod do furtki (sam go nie pamiętał, jego palce już tak), wszedł pomiędzy idealnie wypielęgnowane krzaczki. Żaden listek nie wyrastał w nieodpowiednim kierunku.

Znowu winda, dziwaczne urządzenie. Sam wybrał schody.

Drzwi bez farby, klamka zimna, jakby nikt jej nigdy nie dotykał. Aż cofnął rękę. Przecież już tam nie mieszkał, chyba powinien zadzwonić dzwonkiem. To zadzwonił.

Nie zdążył nawet wziąć pełnego oddechu, kiedy mama otworzyła drzwi i przytuliła go do siebie z całej siły. Wyglądała o wiele lepiej, niż ostatnim razem. Żelowe paznokcie wróciły na swoje miejsce, elegancki golf nie miał ani jednego zagięcia. Chyba była nawet u fryzjera.

Rozstrojony chłopiecWhere stories live. Discover now