7.1 Smutków się nie leczy

163 26 14
                                    

Cezary nie został długo w chłodnym domu Julii. Doprowadził Pawła do względnego porządku, co poszło zaskakująco szybko. Po wyrzuceniu całego alkoholu z żołądka, lodowatym prysznicu i kilku szklankach wody, był gotowy do dalszej imprezy. Kiedy Czarek zakładał buty, akurat razem z Lisą przemykali do pokoju na piętrze.

– Na pewno nie chcesz zostać do rana? – zapytała Julka, opierając się o drzwi wejściowe. – Większość tu śpi, ale nie powinno być problemu ze znalezieniem ci łóżka.

– Dzięki, ale jednak nie skorzystam.

– Jak chcesz. Widzimy się w poniedziałek?

– Jasne. Do zobaczenia.

Wyszedł, zanim zdążyła się zorientować, że nie zamówił taksówki. Nocne autobusy jeździły w tej okolicy raczej rzadko, ale miał nadzieje, że akurat na jakiś trafi.

I faktycznie, niebieski, zaskakująco czysty autobus wyłonił się zza rogu. Czarek pomachał na niego, bo od przystanku dzieliło go jeszcze kilka metrów. Całe szczęście, kierowcy o takich godzinach mieli w sobie więcej współczucia i litości.

Oprócz niego jedynym pasażerem był pijany, starszy pan ze złamanym nosem. Cezary chwilę się mu przypatrywał, ale mężczyzna ani na sekundę nie otworzył oczu. Musiał zadowolić się nieprzeniknioną ciemnością na zewnątrz.

Sprawdził telefon, ale nie miał żadnych nowych wiadomości. Przez chwilę zastanawiał się, czy napisać do Liliany, że już wraca, ale było po trzeciej. Nie chciał jej niepotrzebnie budzić ani martwić. Nawet jego własna matka nie życzyła sobie dostawania takich wiadomości. Dojechali na miejsce o wiele za szybko, jak na nawał myśli, który miał do ułożenia.

Kamienica wyglądała przerażająco bez światła w oknach na ostatnim piętrze, które zawsze przyspieszało jego kroki. Czuł trochę, jakby zmierzał donikąd. Nie miał siły nawet na zaświecenie latarki, czerpał dziwną przyjemność z niebezpieczeństwa stoczenia się po schodach.

Oczywiście, nic złego się nie stało. Cała rodzina Fikusów wybiegała po nich bez choćby iskierki światła i żaden z nich nie skręcił nawet kostki. Cezary dotarł bezpiecznie do kwiecistych drzwi.

W mieszkaniu rzadko panowała tak przenikająca cisza. Zapalił dwie świeczki w salonie, żeby dawały idealną ilość światła. Rozróżniał poszczególne kształty mebli, ale nie powinien obudzić nikogo w domu. Nalał trochę wody do szklanki, a potem opadł z nią na kanapę. Każdy mięsień w jego ciele odmawiał posłuszeństwa. Nie pamiętał, kiedy czuł się tak zmęczony.

Pierwsze pasma szarości zaczęły przecinać niebo, a Czarek dalej nie poruszył się ani o milimetr. Jedna świeczka wypaliła się do końca, płomień drugiej podrygiwał lekko, sugerując ostatnie chwile swojego życia. Drzwi w korytarzu zaskrzypiały, to samo zrobiła podłoga. W przejściu pojawiła się chwiejąca sylwetka, odziana w za dużą bluzę z króliczymi uszkami.

– O, już jesteś – wymamrotała Jagoda zachrypniętym głosem.

– Czemu nie śpisz? – zapytał.

– Miałam najdziwniejszy sen na świecie. – Nalała wody z kranu do kubka i opadła na puste miejsce na kanapie. – Mieszkaliśmy w cygańskiej przyczepie, nasza mama, oprócz tego, że żyła, była wiedźmą z czerwonymi włosami i ciągle gotowała rosół. Potem przyszli zakonnicy i zaczęli rzucać kamieniami w nasze okna. Jeden zbił szybę, uderzył mnie w głowę, no i się obudziłam.

Cezary uśmiechnął się lekko. Wiele poranków spędził nad miską owsianki, słuchając szalonych snów Jagody. Liliana szepnęła mu kilka razy, żeby jej nie wierzył – Jadzię cechowało zamiłowanie do wyolbrzymiania i koloryzacji – ale on sam lubił to robić. Skoro sny i tak nie były prawdziwe, kilka latających wielorybów więcej nie robiło nikomu różnicy.

Rozstrojony chłopiecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz