Nibylandia 1.1

287 46 26
                                    

Cezary Łempicki wiedział, że miał konkretnie przekichane.

Wypakowana po brzegi, największa torba sportowa, jaką posiadał, leżała smętnie koło jego stóp, jak wierny piesek. Pokiwał głową sam do siebie, powoli godząc się z okrutnym losem. Nigdy w życiu nie spodziewał się, że w wieku siedemnastu lat zostanie bezdomny.

Rzucił ostatnie spojrzenie na okna szarego budynku, nieśmiało wychylające się zza bramy strzeżonego osiedla, które jeszcze pół godziny wcześniej bez wahania nazywał domem. Miał wrażenie, że dostrzegł nieznaczny ruch, jakby ktoś obserwował go, ukryty za firanką. Może była to, ciągle zalana łzami, matka, dalej błagająca ojca, żeby pozwolił mu zostać?

Gdyby tylko nauczył się trzymać usta na kłódkę! Kopnął wystającą płytkę chodnikową. Cholera by to.

Poprawił pasek od gitary, niemiłosiernie wrzynający się w ramię i podniósł torbę z ziemi. Nie mógł tam przecież tkwić do końca życia, żeby powoli zmienić się w słup soli. Miał trochę większe ambicje, które, swoją drogą, były winne całemu zdarzeniu.

Ruszył w stronę przystanku tramwajowego, żeby jakoś dojechać do centrum – z tego co pamiętał, na przystanku Bagatela były kontakty, przy których mógł podładować telefon. Przez emocje nie zdążył nawet pomyśleć o poszukaniu powerbanka. Cieszył się (o ile można go posądzić, o jakiekolwiek pozytywne emocje), że przynajmniej nie zapomniał o kablu.

– Ktoś sobie ze mnie ostro żartuje – wymamrotał pod nosem, kiedy dotarł na miejsce.

Nie, nie wyłączono wszystkich linii, chociaż pasowałoby to całkiem do dramatu sytuacji. Na przystanku, oprócz niego, stała tylko jedna osoba, ostatnia, z którą chciał w tamtym momencie rozmawiać. Cóż, może druga ostatnia, po ojcu. Spojrzała na niego z sympatycznym uśmiechem.

„Jak, cholera, codziennie", warknął w myślach.

– Czarek? – rzuciła, podchodząc do niego. – Jedziesz gdzieś?

Przewrócił oczami, żeby najjaśniej, jak tylko potrafił, dać jej do zrozumienia, że nie jest zainteresowany rozmową.

– Cześć Lila – przywitał się. – Można tak powiedzieć.

Liliana Fikus miała burzę brązowych loków, ubrania z second-handów i wiecznie wesoły humor. Na co dzień jej nie cierpiał – w końcu nie powinno się ufać szczęśliwym ludziom. Ona też go nie lubiła, a przynajmniej powinna, biorąc pod uwagę, jak chamsko się do niej zazwyczaj odzywał. Z jakiegoś jednak powodu udawało jej się wykrzesać z siebie wystarczająco dużo energii, żeby witać się z nim na ulicy.

– Jutro mamy lekcje – przypomniała mu, wpatrując się w zapełnioną ubraniami torbę. – Fajnie, że rodzice pozwalają ci tak w środku tygodnia u kogoś nocować.

„Nawet nie masz pojęcia", pomyślał z przekąsem. Kiwnął głową i mruknął coś niezrozumiałego pod nosem. Lila tylko uśmiechnęła się niezręcznie i wlepiła wzrok w szyny tramwajowe, jakby samym spojrzeniem mogła zmaterializować na nich pojazd.

– Hej – nagle go olśniło – masz przypadkiem ze sobą powerbanka?

Już otwierała usta, żeby odpowiedzieć, kiedy dobiegł ich łamiący się krzyk. Cezary poczuł, jak serce zatrzymuje mu się w miejscu. Ulicą naprzeciwko nich biegła jego matka, w niedbale zarzuconym na ramiona płaszczu i niezawiązanych conversach. Oczy dalej miała zaczerwienione, jednak z policzków zniknęły ślady łez.

– Cezary!

Lila spojrzała na niego przerażonym wzrokiem – najwyraźniej myślała, że to jakaś psychopatka. Unikał jej oczu, jak się tylko dało, błagając Boga, żeby sąd ostateczny nadszedł, zanim kobieta do nich dobiegnie. Bardzo się przeliczył.

Rozstrojony chłopiecWhere stories live. Discover now