Chapter 3

548 30 2
                                    

#MTLvea


CHICAGO

kiedyś


Ten kolor jest beznadziejny.

Zerknęłam pospiesznie na pozostałe farby, szukając białej, która mogłaby uratować mój obraz. Sięgnęłam po końcówkę, starając się zmieszać ją z głębokim odcieniem niebieskiego, którym wypełniłam nakrętkę od słoika. Mieszałam do momentu aż intensywny kolor zmienił się w delikatny, pudrowy błękit. To właśnie takiego potrzebowałam, by wraz z różową barwą, którą już miałam na płótnie, stworzył jeden z najpiękniejszych zachodów słońca, jakie w życiu widziałam.

Zanim mama odeszła, zabrała mnie i Lou na tydzień do Hiszpanii, skąd podobno pochodziła jej matka. W tamtym miejscu wszystko wyglądało magicznie, jakbym wcale nie przyleciała samolotem na inny kontynent, a na całkiem inną planetę.

Szczególnie uwielbiałam wspólne podziwianie tamtejszych zachodów słońca. Niestety nie mam żadnych zdjęć z tamtego czasu, a zaledwie rozmyte wspomnienia, które każdego dnia stają się coraz mniej wyraźną plamą w mojej głowie. Od pięciu lat próbuję odtworzyć tamten jeden, szczególny zachód.

Być może to głupie. W końcu który artysta chciałby w kółko powtarzać tę samą scenerię. Wciąż w kółko to samo.

Ale nigdy nie wychodzi idealnie. A ja wciąż mam wrażenie, że mama chciałaby, bym namalowała ten zachód. Ku jej pamięci. Wiem, że w końcu mi się to uda.

Z delikatnym uśmiechem obserwowałam, jak na krawędziach powstaje mi zimny odcień fioletu. Zaraz potem się skrzywiłam, gdy niechcący dodałam do niego za dużo różu. Westchnęłam, starając się to naprawić, jednak na marne. Przygryzłam wargę w zamyśleniu.

Właśnie wtedy do moich uszu dotarł dźwięk otwieranych drzwi. Nie kryłam zaskoczenia, gdyż niesamowicie rzadko można spotkać w tej sali kogokolwiek poza mną i panią Fletter. Pomieszczenie to służyło jako schowek, ponieważ sala do zajęć plastycznych była wyjątkowo skromna. To tutaj więc przechowują wszystkie farby, pędzle, płótna czy sztalugi. W drugiej klasie pani Fletter zapewniła, że jestem tam mile widziana i zawsze mogę użyczyć sobie, czego tylko potrzebuję. Ona jedna wiedziała, jaką sympatią darzę malowanie.

Odwróciłam się w kierunku drzwi, do których zwrócona byłam tyłem, a mojemu zaskoczeniu nie było końca. Wspomniana wcześniej kobieta przekroczyła próg, jednak nie była sama. Tuż za nią, z dłońmi w kieszeniach, lekceważącą postawą i niezwykle znudzonym spojrzeniem, próg przekroczył chłopak, którego nie sposób było nie znać.

Ace Octavio Douglas we własnej osobie. Cholernie bogaty i równie zapatrzony w siebie. Pozytywne cechy charakteru wyliczyłabym na palcach jednej dłoni. Gdyby nie fakt, że z nieznanych mi przyczyn unika dołączenia do szkolnych drużyn futbolu i koszykówki jak ognia, można by zaliczyć go do stereotypu sportowca.

Wysoki na ponad metr dziewięćdziesiąt, choć jego ego zapewne przerastało go o drugie tyle. Włosy w kolorze ciemnej czekolady zawsze miał roztrzepane, co większość dziewczyn uważało za niesamowicie atrakcyjne. Fuj. Do tego za cenę zawartości jego szafy mogłabym ułożyć sobie życie. Chodzący ideał dla każdej dziewczyny, którą oślepił własny błyszczyk zaraz po tym jak nawdychała się drogeryjnego pudru.

Skrzywiłam się niekontrolowanie na jego widok. On za to wyglądał, jakby nawet mnie nie zauważył. Dopiero po chwili, gdy pani Fletter przystanęła tuż obok mnie, chłopak przeniósł na mnie spojrzenie.

My Tainted LiarWhere stories live. Discover now