Chapter 21

347 37 2
                                    

#MTLvea


CHICAGO

teraz


Mijał właśnie piąty wieczór, odkąd znów byłam bezrobotna, a ja nie umiałam wziąć się w garść. Powinnam wrócić do baru i błagać Darrowa, by przyjął mnie z powrotem. W kinie byłam już skreślona, więc pozostawało mi sprzątanie ulic lub wyprowadzanie psów za raczej marne pieniądze. Nie miałam kwalifikacji na dobry zawód. Przy dobrych wiatrach może przyjmą mnie na kasę w spożywczaku na rogu ulicy.

Ramiona bezwiednie mi opadły, gdy bezradność uderzyła mnie mocnym ciosem w policzek. Nawet jeśli znalazłabym teraz pracę, wróciłabym jedynie do miejsca, w którym tkwiłam przez poprzednie miesiące. Harowanie jak wół za marną pensję, po czym wracanie do domu, gdzie czeka na mnie tylko ojciec, który nawet mnie nie zauważa. W ten sposób nigdy nie odbiję się od dna. Moje życie nigdy nie będzie na tyle dobre, bym mogła zaprosić do niego Lou.

Wypadałoby teraz unieść głowę, wygłosić motywacyjny monolog przed lustrem pod tytułem "Wystarczy uwierzyć w siebie", a potem iść podbijać świat drogą ciągłego ryzyka. Może właśnie to bym zrobiła, gdybym od tych pięciu dni choćby opuściła mieszkanie. Wyjście z pokoju było już sporym sukcesem, ale łazienkę mam po drugiej stronie krótkiego korytarza, więc nie mogłam nazwać tego maratonem. Okazjonalnych wizyt w kuchni, kiedy żołądek był głośniejszy od szumiącego za oknem deszczu, też raczej nie można nazwać osiągnięciem.

Oparłam łokcie o kolana, a twarz ukryłam w dłoniach. Od dwóch godzin siedziałam przed płótnem z myślą, że chociażby to uczyni ten dzień nieco bardziej produktywnym. Ale pierwszą farbą, którą chwyciłam była głęboka czerwień, której kolor przywodził mi na myśl krwawiące dłonie Ace'a Douglasa.

Każde kolejne machnięcie pędzlem było jak wołanie o pomoc. Chaotyczne ruchy sprowadziły mnie do momentu, w którym zatrzymałam się z dłonią nad kartką i wzrokiem utkwionym w malunku, którego ostre rysy wyglądały jak słowa, które tamtego wieczoru powtarzał. Nie mogłam się przemóc, żeby dokończyć to dzieło. Czułam, że czegokolwiek bym nie namalowała, gnębiłam samą siebie tymi wspomnieniami.

Pętla, w której utknęłam była niekończącym się węzłem rozpaczy. To bolało, a ja nie wiedziałam, jak mogłabym się z tego wydostać. Ostatni raz miałam podobny zjazd, gdy wróciłam do mieszkania z myślą, że skazałam moją pierwszą miłość na wyrok, gdy prawdziwy koszmar wciąż chodził wolno po ulicach.

Zacisnęłam powieki, bo przypominanie sobie tego było najgorszą decyzją, jaką mogłam podjąć w tym momencie. Obrzydzenie spełzło mi do gardła. Wzdrygnęłam się na wizję tego, jak wyglądały pierwsze tygodnie po zapadnięciu wyroku. Nie mogłam dopuścić, by to się powtórzyło.

Chwyciłam za pędzel, zaciskając na nim palce z taką siłą, że bałam się, iż go połamię. Zamoczyłam go w niebieskiej farbie, zmuszając się do włożenia w ten obraz choć odrobiny życia. Może to wyparłoby mi z myśli całą tę pesymistyczną otoczkę. Warto było wierzyć.

Ale nie miałam pojęcia, gdzie dodać ten błękitny akcent. Nie pasował tam. Obraz był brutalny i ostry. Ociekał wściekłą rozpaczą. Pierwsze maźnięcie sprawiło, że na mojej twarzy wykwitł grymas. Za nic nie pasowało to do całości. Zepsułam cały malunek.

Zadrżałam od wstrzymywanego szlochu, a pędzel wypadł mi z dłoni, brudząc niebieską farbą podłogę. Chwilę zajęło mi, zanim zebrałam w sobie siłę, by schylić się po przedmiot. Wtedy jednak zahaczyłam łokciem o opakowanie z farbą, które upadło na posadzkę z hukiem, wypluwając z siebie maź. Wzięłam pierwszy uspokajający oddech. Nie pomogło.

My Tainted LiarWhere stories live. Discover now