Rozdział.8.

6 1 0
                                    

Platoniczna miłość

Podniosłam bagaż jadący do mnie na taśmie i odeszłam o krok, złapałam za uchwyt i zaczęłam ciągnąć go za sobą. Walizka o kolorze fioletowym sunęła ze mną po korytarzach lotniska w Bostonie, było cieplej niż w moim szarym Houston. Po kilkunastu minutach obijania się o innych i różnych protokołów na lotnisku dotarłam do upragnionego wyjścia. Gwiazdy połyskiwały na niebie i wszystko zdawało się takie nowe, a zarazem stare znałam każdą część tego lotniska, a jednak się gubiłam. Przed budynkiem było dużo ludzi i taksówek, ja szukałam jakiegoś czerwonego auta, dość szybko je znalazłam. Podeszłam bliżej, a miła kobieta około czterdziestki, otworzyła bagażnik, chciała schować moje bagaże, lecz zrobiłam to za nią. Wsiadłyśmy do środka pojazdu.

-Gdzie pani jedzie, panno Hart? -zapytała.

Mogłabym powiedzieć do domu, jak to w każdym smutnym serialu, ale ja jechałam do obcego mi miejsca.

-Michigan Ave 79 -oznajmiłam.

Czterdzieści minut później po mojej drzemce w taksówce, poczułam, że stoimy, wyjrzałam przez szybę z delikatnie uchylonymi powiekami i ujrzałam dom swojej mamy. Od dwóch lat mój rodzinny dom zamieszkiwał ktoś inny, teraz moja rodzicielka wolała przebywać na małym osiedlu w mniejszym budynku, byle z dala od natłoku narcystycznych bogaczy. Uchyliłam drzwi i wchłonęłam troche świeżego powietrza, przez czas spędzony na jeździe dość mocno się schłodził, więc jak najszybciej pożegnałam się z Marią, bo tak miała na imię niska brunetka, zabrałam swoje przynależności i podeszłam pod średniego rozmiaru białe drzwi. Zapukałam trzy razy i też do tylu zaczęłam liczyć raz, dwa, trzy. Chciałam uderzyć zmarzniętą pięścią w drzwi, jednak się uchyliły. W przejściu zobaczyłam chudą brunetkę mojego wzrostu o piwnych oczach, które świeciły w blasku księżyca. Miała na sobie czarny satynowy szlafrok i cienką koszulę nocną. Wyglądała na zaspaną w rozwalonym koku.

-Hej mamo -przywitałam się cicho.

Uśmiechnęła się i otworzyła drzwi szerzej, spodziewała się mnie, ale nie wiedziała kiedy dokładnie. Dzień, po moim... wypadku zadzwoniłam do niej i przez trzy godziny gadałyśmy płacząc i śmiejąc się. Nasza relacja była trudna, ale długa i ważna, dlatego w potrzebie zawsze byłyśmy obok siebie. Weszłam do ciemnego pomieszczenia i rozejrzałam się o ile mogłam dookoła.

-Nie zapalaj światła -oznajmiłam.

Odwróciłam się w jej stronę i mocno przytuliłam, kochałam jej dotyk, ale często go odrzucałam.

-Pójdę wziąć szybki prysznic i położę się na kanapie- uznałam.

Tak też zrobiłam, weszłam do małych rozmiarów łazienki, w której górowała biel z małymi akcentami beżu i zmyłam ze swojego ciała smród samolotu, taksówki i innych ludzi. Na kanapie w salonie czekał na mnie gruby koc i poduszka. Ułożyłam się z myślą, że zasnę spokojnie, oczywiście się myliłam. Po krótkiej chwili zaczęłam cicho szlochać, każda część mojego ciała prze siąknęła nim i nie ważne ile razy wręcz wydrapywałam z siebie tą noc i tak coś zostało. Wzięłam okrycie i poduszkę w dłoń i ruszyła w stronę drzwi do pokoju Amandy, mojej matki, położyłam się plecami do niej na sporym łóżku i przykryłam zasłaniając się przed całym złem. Ona też mnie przed nim okryła, przytuliła się do moich pleców robiąc z nas dwie łyżeczki, potrzebowałam tego, bo gdy się obudziłam o jedenastej rano i poczułam zapach bekonu, placuszków i kawy wstałam wręcz biegiem. Wyszłam z pomieszczenia i zobaczyłam mamę przy blacie nalewającą kofeinę do kubków, dużo jedzenia na małym okrągłym stole okryty białym obrusem w jasną niebieską kratę i odsłonione okna wpuszczające do środka światło.

Antique LoveWhere stories live. Discover now