꧁༺Rozdział 24.3༻꧂ Brak Nirwany

23 4 19
                                    

                                                                                  ꧁༺༻꧂

15 lipca godzina 20.30

       Na niebie malował się przepiękny obraz. Pół godziny temu mieliśmy doczynienia z pełnym słońcem i z niebieskim niebem. Widziałam na niebie kolor pomarańczowy, różowy i może też fioletowy? Tak. Nigdzie nie pojawiał się granatowy, co oznaczało, że mamy jeszcze góra pół godziny pisania dla mnie i komponowania piosenki dla szatyna. Jeremi siedział obok mnie po prawej, a Diego po mojej lewej. Usiedliśmy się na schodach kawiarni. Lokal był zamknięty, światła posgaszane. Siedzieliśmy tylko my.

Inni turyści poszli oglądać zachód słońca na plażę, wrócili do hoteli.

Tylko my, trójka przyjaciół — tworzyła sztukę.

Miałam na kolanach swój czarny dziennik i pisałam nowy wiersz. Czułam oczyszczenie i spokój. Poczułam to, czego mi tak brakowało w ostatnich dniach. Nie mogłam tłumić w sobie emocji dlatego, nawet gdy był rok szkolny, a ja nie miałam czasu na pisanie, często pisałam na przerwach w notatniku.

Lekki ciepły wiatr idealnie współgrał z zachodem słońca. Moje włosy tańczyły na wietrze, choć usiłowałam widzieć to, co pisze i odgarniałam kosmyki za ucho.

Jeremi Pasquarelli zabrał ze sobą swój szkicownik, ołówki i kredki i właśnie tworzył ten plac, gdzie teraz byliśmy. Rysował te miejsce z fotograficznym odzwierciedleniem. Miał talent.

Po mojej lewej siedział Diego Fernandes. Jego twarz, a raczej lewy profil prezentował się idealnie. Delikatnie się uśmiechał i co chwilę drgał mu jeden kącik ust, ale ilekroć na niego spojrzałam, kątem oka widziałam, że próbował zachować powagę.

— Co tam sobie nucisz pod nosem? — zapytałam z rozbawieniem i dałam mu swoją całą uwagę.

Dziś Diego Fernandes tego potrzebował.

Brązowooki uśmiechnął się do mnie, wyszczerzając zęby w uśmiechu. Lubiłam, gdy miał uśmiech na twarzy. Szarpał delikatnie struny gitary akustycznej, którą oparł sobie o kolana.

— Czy już ci mówiłem, że uważam, że piosenki Jamesa Arthura zawsze mają ukryte przesłanie? — uśmiechnął się do mnie, a następnie spoważniał i zaczął grać.

Zaczął grać piosenkę, która od pierwszych sekund melodii, zawładnęła moim sercem.

*Let me love the lonely out of you.

Jego palce z gracją szarpały struny, a ja przysunęłam się bliżej chłopaka.

Jego głos był aksamitny. Tylko tyle zdążyłam zauważyć, bo już odkąd Diego zaczął śpiewać, moje serce zaczęło bić szybciej, a ja sama obserwowałam sztukę.

Uwielbiałam to robić. Uwielbiałam obserwować sztukę, bo sztuka wynurzyła się z bólu i powstało coś wyjątkowego.

A powstała chwila. Ulotna, oddająca wrażenie wieczności.

W Valencii, 15 lipca o godzinie 20.40 Violet Morton doświadczyła sztuki i bólu.

— You laugh all out the jokes, even the one's you know. Funny, I'm doing that too. The string that's out of tune. — utrzymywał ze mną kontakt wzrokowy.

I to była właśnie tamta chwila.

Trust me I feel like that too...

W momencie, gdy chłopak miał zacząć śpiewać refren, poczułam przyjemne ciepło rozchodzące się po moim ciele. Czułam, jakby dotknęło mnie coś iście boskiego. Coś, co mogłabym porównać do mistycznego punktu w życiu. Melodia, która tworzyła się dzięki chłopaka od szarlotki, zawisnęła w powietrzu między nami.

Dobrze jest być samymWhere stories live. Discover now