Rozdział 1 - (Nie)gościnny kraj

4.5K 441 125
                                    

Nie dali mi spać, cholerni zalotnicy! Obudziłam się za kwadrans piąta. Budzik w postaci
pancernika „Schleswig-Holstein" otworzył moje powieki i posłał mnie wraz z ogniem w stronę śpiącej jeszcze Polski.

Nad jej błękitnymi włosami rozpościerały się mgliste myśli poranka. Moja pobudka odbiła się echem po wybrzeżu szarego Westerplatte. Z początku mogłoby się wydawać, że byłam i jestem głośnym gościem, jednak ja rozwijam się cicho i bezgłośnie. Jestem marionetką w ich dłoniach. Robią, co zechcą i jak zechcą.

Głupcy! Siedem dni się przede mną bronili, aż w końcu wzięłam ich w swoje ramiona, a dusze ciężkie jak pociski, przekazałam Śmierci. Dobrze się nimi zajęła.

Posłałam je w postaci chmur nad Warszawą. Widzisz, mój drogi, dusze są lekkie jak chmury. Gdy ludzie umierają, to niebo jest zachmurzone, a kiedy burza szaleje i pada deszcz, to gdzieś na świecie brat zabił brata, człowiek człowieka.

Upadli na kolana, gdy się zbliżyłam. Początkowo z podniesioną głową patrzyli ku mnie, lecz ich szaleńczy dramat zakończył się klęską. Tragiczni bohaterowie, wielu już takich widziałam. Nic nowego. Niczym innym oni są niż ci spod Grunwaldu, niż ci, których zabrałam sobie z szeregów tych, którzy bili się kilka wieków temu o niepodległość swojej pani, swojej polskiej matki. Wszyscy są tacy sami. Ludzie to kolory, a ja jestem przezroczysta. Pachnę krwią i dymem, ale nikt mnie nie dostrzega, choć każdy chce, pragnie, przywołuje mego obrazu.
Ludzie lubią się bawić. Lubią odbierać mi pracę.

Zabrałam ich chyba z dwudziestu. Przerzucałam ich w dłoniach jak naboje. Padali na ziemie jak łuski, które oddzielają się od pocisków. Tchnieniem zsiniałych ust posłałam ich do mojej przyjaciółki. Pięknie lecieli. Wolni lecieli...

Westerplatte ich zawiodło. Kiedy ja wchodzę w czyjeś progi, nikt mi się nie opiera. Owszem, próbują, próbują, ale czy skutecznie?

Wielu już próbowało, a chęci i zapału mieli nie lada. Ludzie już tacy są, że lubią walczyć o swoje, a mną się do tego wysługują. Dziecinni dyktatorzy.

Polacy są inni. Polacy biją się treściwie, a mnie jak tło traktują. Już ja im pokażę. Będą sześćdziesiąt trzy dni błagać, bym odeszła. Ich duszę będą pragnęły mych ramion. Będę ich nękać przez lata, w nocy i we dnie, w lato i w zimę. Będę nad nimi czuwać i oczu nie zmrużę, gdy leżąc na posadzce celi będą przeklinać moje imię. Będę.

Przybyłam od strony morza dalekiego, by zasiąść na górach strzelistych i cały kraj swym spojrzeniem ogarnąć. Pomieszkam tu trochę, choć cały świat teraz o mnie mówi. Ale Polska najbardziej mnie zainteresowała. Jest taka niewinna... Jej białe lico niknie w blasku poranka, a szkarłatna krew kapie powoli na czerwone maki.

Szłam wtedy, pierwszego września ulicami i patrzyłam jak przecierając senne powieki próbują mnie szukać. Znaleźli, och, znaleźli. Dobrzy są w chowanego. Nie umknęłam im, oj nie. I przez długi czas będę się bawić. Bo w gruncie rzeczy, jestem typem zabawowym. Nie wierzysz mi?

To tylko początek. Jeszcze się rozkręcę. A teraz czas na cos innego. Czas poznać tych, których życie zmieniłam tak bardzo jak tylko mogłam.

***

Wielu jest na świecie ludzi, ale nie ma takiego drugiego jak Wojtek Zamkowski. Poznałam wiele istot żyjących i wiele z nich zginęło, gdym na nie patrzyła, jednak Wojtek Zamkowski był inny.

Kasztanowe włosy wyglądały na jego głowie jak zbiór jesiennych liści. Oczy miał czekoladowe z domieszką zieleni, co czyniło je pełnymi radości nawet w chmurne dni, gdy dusze leciały po niebie jak rozpędzone stado owiec.
Pod oczami był zadarty nosek i wiecznie sine usta, zmrożone wiatrem i deszczem.
Niżej znajdowały się resztki jego ciała, ale to nie jest ważne. Każdy, kto spotykał Wojtka pierwszy raz patrzył najpierw na jego twarz, tak zawsze pogodną i pełną ciepła. To swoim uśmiechem dwunastolatek zarażał innych. Zbyt pogodny na swoje czasy...

Tenże Wojtek Zamkowski bacznie obserwował moją wycieczkę po kraju. Nie podbałam mu się. Nie byłam w jego guście. Nie rozumiał, że zaprosili mnie do niego Niemcy. Stawiał się mi, sprzeciwiał. Tak samo jak ta jego nieszczęsna Warszawa. Broniła się dzielnie. Tak dzielnie jak Wojtuś. Ale nie udało się. Wybacz, Warszawo. Jedni wygrywają, inni tracą. Dzisiaj to ja zwyciężyłam. Niedługo dwudziesty ósmy września, stolico. Oddaj mi już swe dzieci po dobroci. No już...

Lecz na kilka dni przed kapitulacją upartej Warszawy, nad miasto nadleciały samoloty.
Wojtek wracał akurat ze zbiórki, kierując się w stronę swego domu na Tamce, jednak jego spokojny spacer przerwał huk silników i świst bomb. Te samoloty niosły Śmierć. Siedziała na kokpitach i śmiała się, a dźwięk ten przypominał szczękanie kości.

Pomachałam jej ręką i poszłam za Wojtkiem. Biegł w stronę domu, już nie szedł, a biegł. Jego twarz była zlana potem, oczy filtrowały obrazy przed sobą wypatrując potencjalnego schronu.

Podążałam za nim powoli, napawając się zapachem krwi. O tak, to coś, co lubię. Młoda, polska krew przypadła mi do gustu. Pachniała odwagą. Leżała na ulicach... Już wtedy...

Wojtek skręcił i pobiegł Karową w dół. Stopy niosły go same. I choć jestem mściwa i żądna władzy, to pomogłam mu, bo przecież to małe dziecko nie zdobędzie świata. Nie jest Führerem. Nie jest moim zalotnikiem. Mnie Wojtuś nie znosi, dziecko biedne. No cóż. Muszę z tym żyć lub umierać.

Pył wzbijał się za nim, gdy jak strzała pędził przez kolejne uliczki. Niebo zaroiło się od metalowych ptaków. Były piękne, dla mnie wspaniałe. Ale ja już taka jestem. Mężczyźni mnie kochają, bo znam się na broni, na mapach, na motoryzacji. Jestem kobietą idealną. Jestem Wojną.

Ludzie uciekali w popłochu jak pisklęta, które oddzieli się od matki. Bali się. Och, tak. Uwielbiam strach. Przez niego mam dreszcze.

Wtem, ktoś pociągnął Wojtka za rękaw koszuli. Drobna rączka zaciągnęła go w głąb bramy na Solcu i przyparła do muru. Delikatne palce należały do niższej od chłopca dziewczynki o oczach jak niebo i włosach podobnych do karmelu. Miała na sobie zieloną sukienkę, na rękach widoczna była gęsia skórka. Ewidentnie marzła, biedaczka.
Zmierzyła go wzrokiem i puściła. Otrzepał rękawy i łypnął na nią ze złością. Dostrzegł jednak, że jest jej zimno i przygryzł wargi, wahając się, czy dać jej swój sweter.

– Czego chcesz? – zapytał obrażony, choć w duchu cieszył się, bo tuż za nim właśnie ktoś padł na bruk. Ktoś, nie on... Jakże dziwne jest serce dziecka...
– Żebyś się przymknął, pacanie! – Skarciła go karmelowa, wyglądając przy tym na ulicę. Była mniej więcej w jego wieku. Znałam ją dobrze. Znam wszystkich. I żywych, i umarłych.
– Sama jesteś pacanem! – zdenerwował się Wojtek. – To jest wojna, idiotko! Co mam robić, jeśli nie kryć się przed nią?

Miło kochany, że o mnie wspomniałeś. Wynagrodziłabym ci to, ale nikt nie chce moich nagród.

– Kto cię chował, tchórzu? – Wydęła usteczka. – Walczyć trzeba. Warszawa się poddała, ale nie my.
– Od kiedy jest jakieś my, wariatko? Łapiesz ludzi z ulicy, bawisz się w Niemców?
– Ciesz się, że to ja, a nie oni.
– Prędzej będę żałował.

Żałować, to ty będziesz, Wojtusiu, żeś tak rozpoczął tę przyjaźń. Ludzkie relacje od zawsze mnie zastanawiały. Ja tu szaleję na rozkaz Hitlera, a Wojtek i mała karmelowa dziewczynka tak bezczelnie o mnie rozmawiają. Kto ich chował...

Zostawiłam ich wtedy, poszłam pomóc Śmierci. Dużo roboty miałyśmy. Niebo znowu się zachmurzyło i spadł ciepły, jesienny deszcz. Nie pachniał jednak tak, jak zwykle pachną deszcze. Pachniał okupacją.

Władcy ruinحيث تعيش القصص. اكتشف الآن