Rozdział 21 - Zorro okupacji

723 131 22
                                    

– Jesteś inna niż myślałem, Jaga – rzekł Wilhelm, siadając na brzegu stołu. – Nawet nie próbujesz... Dlaczego?
– Zmarłych się nie ratuje – odparła zimno, nie patrząc mu w oczy. – A Polska... Sam wiesz...
– Ładna z ciebie patriotka – zakpił, uśmiechając się przy tym nieco złośliwie.
– Z ładną się zgodzę. – Jej głos nie wyrażał żadnych emocji. – Z patriotą już nie.
– A więc staniesz się nią, żeby nam pomóc – mówił z wyraźnym spokojem, lecz gdy pokręciła przecząco głową zbliżył się do niej i chwytając za przeguby syknął:
– Zrobisz, co ci każę, albo zapłacisz swoim życiem za ich życia, rozumiesz?!
– Tak... – załkała z bólu, a gdy puścił jej ręce przymknęła oczy, kuląc się nieco.
– Bezmyślne psy – mówił, chodząc naokoło biurka. – Kundle, które kulą ogony, gdy tylko strzeli pas. Polaczki, tfu! – splunął na ziemię i Jagoda mogłaby przysiąc, że w tym miejscu pojawiła się biało – czerwona krew. Pogłaskałam ją po czekoladowych włosach i otuliłam serce swym oddechem. Zmarzło, biedaczyna i zadygotało na myśl o tym, że jestem już tak blisko niego.

***

Kochany Tato!
Wiem, że pewnie tego nie przeczytasz, ale chciałbym Ci o czymś opowiedzieć. Tato, poznałem wspaniałą dziewczynę, wiedziałeś o tym. Ale straciłem ją. Wypuściłem, Tato. Pozwoliłem odejść. Zabrali ją, a ja nie zdołałem biec za nimi. Za tymi... tymi, co i Ciebie zabrali. Przepraszam, Tato.
Nie wiem, gdzie teraz jesteś. Co z Tobą? Pewnie w Niebie Cię osadzili i śmiejesz się ze mnie, gdy widzisz jak motam się między tym wszystkim.
Zostałem drużynowym, wiesz? Moi „Rycerze Orła Białego" są tacy wspaniali. Nie mamy mundurów, ale to nic. Może kiedyś mama jakieś nam uszyje, albo ja sam. Ale to jak będą pieniądze. Bo teraz ich nie ma. Od dawna ich nie ma.
Jak żyjemy? Cudem. Naprawdę. Codziennie zastanawiam się, jak to możliwe, że nie zabrali nas tak, jak Ciebie, jak ojca Alka. Mogliby zabrać... Wtedy tak bardzo nie brakowałoby mi Ciebie.
Uczę się dalej matematyki, wiesz? Odkąd Cię nie ma wszystko rozumiem. To takie dziwne...
Mama często siada przy oknie i patrzy w gwiazdy. Uśmiechnij się kiedyś przez którąś, dobrze? Żeby i ona się uśmiechnęła.
Wojtek ma się dobrze, przysięgam. Z tą swoją Berką są cały czas. Kocha ją, ja wiem. Jej nie da się nie kochać, taka dziewczyna! Ale mimo to jest, jak Jagoda. Obie uparte. Tylko w dwóch różnych kierunkach podążają.
Co ze mną? Nie wiem, Tato. Chciałbym, żebyś tu był i powiedział mi, co mam czynić. Tęsknię za Tobą. Wróć, Tato. Wróć...
Tomek

***

14 lutego 1942 roku.
– Teraz, to my jesteśmy Armia Krajowa! – ekscytował się Wojtek, gdy wraz z Berką szli w kierunku pomnika Kopernika.
– AK, AK, to całe AK, to cię do grobu wpędzi! – Roześmiała się, milknąc naraz, gdy minął ich niemiecki patrol. Chłopak przygarnął ją do siebie i popatrzył wrogo za Niemcami. – Za mały jesteś na to, fajtłapo!
– Na AK? A... kochasz ty mnie? – Zaśmiał się, szurając butami po śniegu.
– Co mam cię kochać, jak ja cię nawet nie lubię – odparła, wymierzając mu kuksańca.
– Och, nie podpadaj druhowi z krzyżem, drusiu Berusiu. – Połaskotał ją.
– Ej, przestań, bo się ze śmiechu uduszę – chichotała. – Weź, bo jak się ubrudzę, to mama skrzyczy, bo wody ciepłej nie ma przecież...
– Inaczej się można umyć – rzekł radośnie. – No dawaj, kto ostatni do tamtej zaspy, ten brudas i volksdeutsche! – Wskazał na małą górkę ze śniegu, która utworzyła się praktycznie pod stopami siedzącego na pomniku astronoma.

Spojrzenie miał chytre, lecz pełne troski i zapału do dziecięcej wszak jeszcze rywalizacji.
– Ja ci dam brudasa! – Zimny puszek zaskrzypiał pod stopami dziewczynki. Wystrzeliła niczym kamień z procy i popędziła do przodu. Zamkowski podążył za nią, zgrabnie wymijając przechodniów, spacerowiczów i ulicznych handlarzy.

Patrzyłam na ich zabawę z przekąsem, ale też jakiś sentymentem. Znów widziałam w nich te dzieciaki, które skryły się w bramie podczas deszczu moich łez na Warszawę.
Rośli, zmieniali się. Z każdym dniem coraz doroślejsi. A jednak wciąż potrzebowali zabawy, ciepła, powywracania się na śniegu i ubrudzonych błotem twarzy. Pragnęli wpaść do domu, usiąść na kolanach ojca, zjeść coś dobrego i zasnąć w poczuciu bezpieczeństwa.
Ale nie było ani ojca, ani jedzenia, ani domu, ani bezpieczeństwa. Była wojna. Byłam ja.

Ścigaliśmy się tak aż do Barbakanu, zostawiając w tyle biednego astronoma. Dzieciaki biegły przede mną, by w końcu wpaść w objęcia bieluchnej zimy. Leżąc na śniegu przez chwilkę patrzyli na siebie i uśmiechając się radośnie.
– Wiesz, co zrobimy? – zagadnął Wojtek, kładąc sobie na brzuchu swoją torbę.
– No co? – Wsparła się na łokciu.
– Namalujemy kotwicę – wyszeptał, zakładając jej kosmyki rudych włosów za ucho. Zarumieniła się i rozejrzała wokoło. Czysto, cicho – można malować.
– A umiesz? – Uniosła brwi, siadając i zaglądając do torby. Wyjęła zeń dwa pędzle i jednym połaskotała chłopca po nosie. – Twardy bądź, nie śmiej się, pacanie!

Wojtek odebrał jej narzędzie do ozdabiania poranionej Warszawy i zbliżył się do murku. Z dna torby wyłowił jeszcze jakąś małą puszeczkę z farbą i nakładając ją na pędzel zwrócił się do przyjaciółki:
– Rudy nam pokazywał na zbiórce, jak rysować – zaczął. – Patrz.

Biała, ciągła kreska pojawiła się na obrypanych cegłach. Odbiły się od niej dwa łuki na dole i brzuszek na górze. Farba ściekła białymi łezkami na bruk, prezentując piękną, prawie metrową kotwicę.
Berenika popatrzyła na ten niezwykły znak. Polska Walcząca. Polska Wierząca w zwycięstwo. Polska Wolna.
– I jak ci się podoba? – zapytał, z dumą zerkając to na swoje dzieło, to na nią.
– No no, prawdziwy Zorro okupacji z ciebie – pochwaliła, po czym machnęła pędzlem po ścianie. – Ale ja jestem lepsza.
Wojtek ocenił okiem „fachowca" wykonanie dziewczyny, po czym uśmiechnął się szelmowsko. Jego oczy błysnęły.
– Proponuję zakład, Karmelka – rzekł powoli, przygryzając dolną wargę.
– Mianowicie? – Skrzyżowała ręce na piersiach.
– Kto namaluje więcej kotwic, ten dostanie buziaka. Idziesz na to?
– Niech będzie, Zorro. – Roześmiała się.

I zaczęła się gra. Istne igrzyska farby, strachu i euforii. Przemykali pomiędzy Piwną, a Celną. Niby cienie pojawiali się na rynku i wraz z promienistym spojrzeniem granatowej policji – znikali.
Wielka to była gra, tak wielka, jak były wtedy ich serca. Skalane brudem stolicy, kłamstwem, które wpajano im od lat. Że Polska nie żyje.
A ja kłamstwo przemieniam w prawdę. Taka już jestem.

Podpisy dzieciaków znaczyły się bielą na kolejnych smutnych kamieniach, pogrążonych w całym tym okupacyjnym bagnie. A ta biel, ta czysta dziecięcość i pragnienie wybawienia z krat mojego więzienia... To stało się wszystkim.

Zorro, jak przezwała go pieszczotliwie Berka, uśmiechnął się do jednego ze swych ostatnich dzieł.
– To dla ciebie, tato – rzekł cicho, dotykając dłonią schnącej farby. Poczuł w sercu ukłucie, lecz zignorował to, bo oto Berka skoczyła mu na plecy.
– No i co? Wygrałam i bieg, i zakład, fajtłapo! – triumfowała.
– Sprytna bestia. – Uszczypnął ją w nos. – Gdybyś tylko ładniejsza była...
– Ciumok – obraziła się i ubrudziła go na policzku farbą. Już miał odpłacić jej tym samym, gdy obok białego śladu pojawił się drugi.

Ślad delikatnych usteczek, które musnęły skórę jego twarzy i zostawiły nań ciepłe westchnienie serca.
– Wygrałeś – powiedziała. Wojtek uśmiechnął się. Już miał schować „narzędzia zbrodni" do torby, gdy słońce przesłoniła mu czyjaś postać. Uniósł zlęknione oczy do góry.

Władcy ruinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz