Rozdział 2 - Nie ma ludzi złych

2.7K 318 74
                                    

Ludzie coraz bardziej mnie zadziwiają. Czemu tak bardzo mnie nie chcą? Czy zrobiłam im coś złego? Nie. Jeszcze nie.

Na razie poznaję ich zachowania. Z każdym wiekiem robią się coraz bardziej marudni. Co będzie za sto lat, hm? Niegdyś bili się o bogactwa, o terytorium, o religię, miłość. Kiedyś będą zabijać się dla popularności, sławy, by pokazać innym jak są silni. Żeby tylko udowodnić. Lubicie być więksi i potężniejsi, prawda? Głupi jesteście, dzieci tej ziemi. Tak bardzo głupi...

Bomby ucichły. Warszawa się poddała. Nalot dywanowy ustał. Już cisza.

Przerwał ją głos karmelowej dziewczynki. Był łagodny i nie pałał już gniewem. Odbił się echem od bramy, w której stali moi mali, ocalali z pierwszego ataku.

– Wszystko w porządku? – szepnęła. – Pacanie? – dodała po chwili.
– A wyglądam, jakby było źle? – zaśmiał się Wojtek, poprawiając jednocześnie pogniecioną chustę. Jej pomarańczowy kolor odbił się blaskiem od oczu Karmelowej.
– Wyglądasz okropnie – stwierdziła, nie spuszczając wzroku z materiału, który chłopak przygładził lekko.
– Co się tak gapisz? – warknął nieco zbyt agresywnie.
– Nie szanujesz munduru – prychnęła.
– A co ty możesz o tym wiedzieć, imbecylu? – odparł – Sama nawet nie masz.
– A mam! – Wydęła małe czerwone usteczka. – Ładniejszy niż Niemcy. – dodała, by podkreślić wartość swojej własności.
– Nie masz się czym chwalić. Niemcy... – Miał zacząć swój wywód, lecz ruda mu przerwała.
– Niemcy są źli -– uznała Karmelowa.

Nie, moja droga. Oni są zakochani! We mnie zakochani. Nie ma złych ludzi. Są tylko ślepi. Oślepiają ich żądza i łaknienie. Niemcy i Polacy, Japończycy i Amerykanie - oni wszyscy są ludźmi. To ja sprawiłam, że zatrudniają się u Śmierci.

Kiedy wchodziłam na początku września do krainy srebrnych brzóz, żeremii bobrów, gdzie słońce kąpie się w jeziorach, to nie miałam pojęcia o tym, że dane mi będzie spotkać osoby takie jak Wojtek i Karmelkowa. I żeby nie było, że tylko dziewczynka miała przezwisko, to zdradzę, że na Wojtka zwykłam mówić „Kasztan". Kojarzył mi się przez te swoje jesienne włosy z małą, brązową kulką ukrytą w pancerzu zielonych kolców. Rycerzyk jesieni.

Dmuchnęłam lekko w jego kierunku, a z moich ust wydostał się dym, przypominający nieco duszną mgłę.
Zamrugał szybko, gdyż do jego oczu dostał się drapiący kurz uliczny. Karmelkowa zbliżyła się ostrożnie.

– Pokaż, no daj, stój spokojnie, fajtłapo, no pokaż! – Wspięła się na palce i delikatnie dotknęła jego powiek. – Zamknij. I rozpłacz się, to wypłyną z kącików.
– Mam się poryczeć jak dziewczyna? – Wojtek poczuł się nieco urażony i lekko trącił jej rękę.
– Nie, możesz jak facet. No już, bo będzie cię szczypało – nalegała.
– Niby jak mam to zrobić? – Uniósł głowę do góry.
– A tak! – Z całej siły kopnęła go w kostkę. Zawył przeciągle, lecz zaraz uciszył się, bo zza rogu wybiegł patrol niemiecki. Potarł obolałą nogę i wytarł rękawem załzawione oczy.
– No i co? Tak strasznie było? – Uśmiechnęła się rudowłosa.
– Ciemniak – syknął Zamkowski.
– Sam jesteś ciemniak - ziemniak, fajtłapo – obruszyła się Karmelowa.

Przeniosłam wzrok na resztę miasta. Ponad dziesięć procent zabudowy zostało zniszczone. Ludzie przemykali ulicami niczym widma. Śmieszne było to, że człowiek bał się człowieka. Czy taki zamysł miał Bóg, gdy ich tworzył? Może gdyby nie zerwali jabłka w Edenie, to nie musieliby dziś chwytać za broń... No cóż, oni lubią ryzyko. Ja również. Coś nas łączy.

– Chodź, już poszli. – Wojtek wyjrzał na ulicę. Była cicha i pusta. Jak noce na Saharze. Samotne. Tylko ja i gwiazdy. Czasem krzyk, czasem Śmierć. Ale tak, to tylko samotność.

Samotność nie jest tylko cechą ludzką. Doskwiera i mi, choć nie jestem żywym bytem, lecz tylko zaledwie zalążkiem ludzkiego życia, to bywam samotna.

Gdy ludzie toczą swoje małe bijatyki w sercach – tam jestem ja.
Gdy krzyczą na tych, których kochają – tam jestem ja.
Gdy zrywają więzy pozornie nie do przerwania – tam jestem ja.
Gdy walczą o to, o co walczyć nie powinni – tam jestem ja.
Gdy padają bezsilni na ziemię, bo krzyż życia jest za ciężki – tam jestem ja.
Gdy drą na kawałki swoje wspomnienia – tam jestem ja.
Gdy patrzą tylko na siebie – tam jestem ja.

Za każdym razem jest tak samo. Poznaje się dwójka tych, którzy chcą mnie zniszczyć. Mają plany. Mają wyliczenia. Mają wszystko dopięte na ostatni guzik.

A ja rozrywam te szaty tak szczelnie zapięte, a ja przebijam je kulami na wskroś, a ja ukazuję to, co dla oczu tak rażące.

Bo ludzie nie lubią patrzeć na ból, cierpienie, łzy, smutek, żal i konanie. Otwieram im oczy. Oślepiam. Pokazuję nowy obraz świata. Taka już jestem. Taka pozostanę. Jestem artystką. Maluję krwią i prochem. A oni, durni, wciąż dostarczają mi farb...

Był 28 września 1939 roku. Właśnie trwała praca nad moim dziełem. Miałam wszystko zaplanowane. Najpierw zacznę od Okupacji. Zaproszę ją, niej trochę tu pomieszka. Może i oni będą mieli ten swój PLAN na zniszczenie mnie, ale wtedy nastąpi Zagłada. Najpierw Żydzi, a potem już masowo. Wysuną przeciwko mnie Mały Sabotaż – odpowiem im dwoma słowami. Szucha i Pawiak. Wybuchnie Powstanie? Cóż mi po Powstaniu! Ja, JA jestem Wojną. Nikt mnie nie złamie. Oni są jak kamienie, a ja jestem szańcem, który je zbiera i może odrzucić je gdzieś daleko w zapomnienie... Bo kiedyś ludzie zapomną o innych i skupią się tylko na samych sobie.

Deszcz. To chmury rozpłakały się, by swymi łzami zmyć cały ból i krew z ran stolicy. Ocierałam je moim wiatrem, lecz puchowe baranki biegły nad miastem popłakując cichutko.

Karmelowa spojrzała na Wojtka. Jej błękitne oczy miały w sobie pytanie, które bała się zadać. Chłopczyk przerzucił torbę przez ramię i zapiął ją szczelnie. Ciemny, zielony materiał moknął wraz z nim, lecz Zamkowskiemu to nie przeszkadzało. Był przyzwyczajony. Nie raz stał na deszczu podczas warty, nie raz za karę biegał po lesie z plecakiem, a ciężkie krople biły go po karku.

Uśmiechnął się i wyciągnął dłoń w górę. Kilka perełek spadło mu na rękę. Prysnął nimi w twarz zapatrzonej gdzieś w przestrzeń Karmelowej. Pisnęła cicho i w odwecie popchnęła go prosto w kałużę. Upadł prosto w szarą już wodę, pomieszaną z piaskiem i błotem, a jego usta wypełnił pocieszny śmiech.

– Osioł – uznała, gdy uderzył butem w szarawą taflę, wzbijając w górę maleńką falę. – Uważaj, bo cię złapią i czym innym ochlapią.
– Niby czym? – Uniósł się na łokciach.
– Twoją własną krwią – odpowiedziała z lekkim echem, zniżając teatralnie głos.

Nie, nie, kochaniutka. To nie ludzie. To akurat będę ja.

Władcy ruinWhere stories live. Discover now